Moje dzieci próbowały wyrzucić mnie z własnego domu – historia zdrady pod własnym dachem
– Tato, musisz to w końcu zrozumieć. To już nie jest tylko wasz dom – głos mojej córki, Darii, drżał od emocji, ale w jej oczach widziałem chłód, którego nigdy wcześniej nie znałem. Stała naprzeciwko mnie w kuchni, tej samej kuchni, w której jeszcze kilka lat temu razem piekliśmy pierniki na święta. Teraz jej słowa wbijały się we mnie jak sztylety.
Obok niej stał mój syn, Michał, z założonymi rękami i wzrokiem wbitym w podłogę. Moja żona, Teresa, siedziała przy stole, ściskając w dłoniach kubek herbaty tak mocno, jakby od tego zależało jej życie. W powietrzu wisiała cisza, którą przerywały tylko odgłosy samochodów zza okna.
– O czym wy mówicie? – zapytałem cicho, choć czułem, że zaraz wybuchnę. – To jest nasz dom. Wasz dom. Budowaliśmy go dla was! Wszystko, co mamy…
– Właśnie – przerwała mi Daria. – Budowaliście go dla nas. I teraz czas, żebyście nam go oddali. Potrzebujemy miejsca dla naszych rodzin. Ty i mama możecie przecież zamieszkać u babci albo w mniejszym mieszkaniu. To już nie te czasy, tato.
Poczułem, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Przez chwilę nie mogłem złapać tchu. Michał podniósł wzrok i spojrzał na mnie z mieszaniną wstydu i determinacji.
– Tato, nie chcemy was skrzywdzić – powiedział cicho. – Ale to jest logiczne. My mamy dzieci, kredyty… Ty i mama jesteście już na emeryturze. Nie potrzebujecie takiego dużego domu.
Wtedy Teresa zaczęła płakać. Jej łzy spływały po policzkach bezgłośnie, a ja poczułem się kompletnie bezradny. Przez całe życie pracowałem po dwanaście godzin dziennie na budowie, żeby zapewnić dzieciom wszystko, co najlepsze. Odkładałem każdy grosz na ten dom. Pamiętam, jak sam kładłem dachówki z Michałem, kiedy miał piętnaście lat i marzył o własnym pokoju na poddaszu.
– To nie jest sprawiedliwe – wyszeptała Teresa przez łzy. – Jak możecie nam to robić?
Daria wzruszyła ramionami.
– Mamo, życie nie jest sprawiedliwe. My też mamy swoje problemy.
Przez kolejne tygodnie atmosfera w domu była nie do zniesienia. Dzieci przychodziły coraz częściej z nowymi argumentami: że dom jest za duży, że ogrzewanie kosztuje fortunę, że sąsiedzi już dawno sprzedali swoje domy i wyprowadzili się do bloków. Michał nawet przyniósł broszury z agencji nieruchomości.
– Zobaczcie, jakie ładne mieszkania są teraz na rynku – mówił pewnego wieczoru, rozkładając katalogi na stole. – Blisko przychodni, sklepu…
– Nie chcę żadnego mieszkania! – wybuchłem wtedy. – To jest mój dom! Tu się urodziłem, tu wychowałem was! Tu pochowaliśmy waszego dziadka!
Ale dzieci były nieugięte. Zaczęły rozmawiać o przepisaniu własności domu na siebie, o podziale majątku. Czułem się jak intruz we własnych czterech ścianach.
Pewnego dnia wróciłem z zakupów i zobaczyłem Darię rozmawiającą przez telefon w ogrodzie.
– Tak, myślę, że rodzice się zgodzą… No trudno będzie ich przekonać, ale damy radę…
Kiedy mnie zobaczyła, przerwała rozmowę i uciekła do domu bez słowa.
Wieczorem usiedliśmy z Teresą przy stole w kuchni. Milczeliśmy długo.
– Może powinniśmy im oddać ten dom – powiedziała nagle cicho. – Może mają rację? Może jesteśmy już tylko przeszkodą?
Popatrzyłem na nią z niedowierzaniem.
– Przeszkodą? Dla kogo? Dla własnych dzieci?
Ale w głębi duszy czułem strach. Bałem się samotności. Bałem się tego, że zostaniemy gdzieś na marginesie życia naszych dzieci.
Kilka dni później przyszło pismo od notariusza. Dzieci chciały oficjalnie rozpocząć proces przekazania domu.
– Nie podpiszę tego – powiedziałem stanowczo podczas rodzinnego spotkania. – Nie oddam wam domu za życia. Możecie go dostać po naszej śmierci, tak jak to zawsze było w naszej rodzinie.
Daria spojrzała na mnie z pogardą.
– To znaczy, że musimy czekać aż umrzecie?
Michał spuścił głowę.
– Tato…
Ale ja już nie słuchałem. Wstałem od stołu i wyszedłem do ogrodu. Usiadłem na starej ławce pod jabłonią i patrzyłem na dom, który budowałem własnymi rękami. Każda cegła była świadkiem moich marzeń i wyrzeczeń.
Przez kolejne tygodnie dzieci przestały się odzywać. W domu zapanowała cisza tak gęsta, że można ją było kroić nożem. Teresa zamknęła się w sobie, coraz częściej płakała po nocach.
Któregoś dnia zadzwonił telefon.
– Tato… przepraszam – usłyszałem głos Michała. – Chyba przesadziliśmy…
Ale było już za późno. Coś pękło między nami na zawsze.
Dziś siedzę sam w kuchni i patrzę na zdjęcia dzieci z czasów, gdy byli jeszcze mali i ufni. Zastanawiam się: gdzie popełniłem błąd? Czy naprawdę dom może być ważniejszy niż rodzina? Czy można jeszcze odbudować to, co zostało zniszczone przez chciwość i niezrozumienie?
Może ktoś z was zna odpowiedź? Czy wy też boicie się zostać obcymi we własnym domu?