Kiedy teściowa staje się zagrożeniem – Historia polskiej rodziny z Warszawy
– Marta, czy ty naprawdę musisz tak głośno trzaskać tymi garnkami? – głos pani Haliny rozbrzmiał w kuchni z siłą, która potrafiłaby zatrzymać ruch na Marszałkowskiej.
Zamarłam z łyżką w ręku. To był trzeci raz tego ranka, kiedy usłyszałam jej pretensje. Jeszcze nie zdążyłam zaparzyć kawy, a już czułam, jak narasta we mnie napięcie. Spojrzałam na Piotra, który właśnie wszedł do kuchni. Przez chwilę miałam nadzieję, że powie coś w mojej obronie.
– Mamo, daj spokój. Marta nic złego nie robi – powiedział cicho, ale bez przekonania. Wiedziałam, że zaraz doda coś, co zniweczy ten drobny gest wsparcia.
– No właśnie! Nic nie robi! – Halina podniosła głos. – Gdybyś ty, Piotruś, miał żonę jak moja koleżanka Zosia, to byś wiedział, co to porządek i domowe ciepło.
Zacisnęłam zęby. Ile razy jeszcze usłyszę o tej Zosi? Ile razy jeszcze będę porównywana do kogoś, kogo nawet nie znam?
Wyszłam na balkon, żeby złapać oddech. Warszawskie powietrze było ciężkie od spalin i wilgoci. Spojrzałam na plac zabaw pod blokiem – dzieci biegały, matki rozmawiały ze sobą. Czułam się tak bardzo oddzielona od tego świata. Od kiedy Halina zamieszkała z nami po śmierci teścia, wszystko się zmieniło.
Na początku myślałam, że to tylko przejściowe. Że damy radę. Że Piotr stanie po mojej stronie. Ale każdego dnia czułam się coraz bardziej niewidzialna. Nawet nasza córka, Ania, zaczęła unikać wspólnych posiłków.
Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę Piotra z matką w salonie.
– Synku, ona cię nie szanuje. Ja to widzę. W moich czasach kobieta wiedziała, gdzie jej miejsce.
– Mamo, proszę cię…
– Nie! Ja już swoje przeżyłam. Ale ty masz jeszcze szansę na normalne życie.
Zacisnęłam pięści. Czy naprawdę jestem taka zła? Czy naprawdę nie zasługuję na własny dom?
Następnego dnia postanowiłam porozmawiać z Piotrem.
– Musimy coś zrobić – powiedziałam stanowczo. – Ja tak dłużej nie wytrzymam.
Spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem.
– Marta, ona nie ma dokąd pójść. To moja matka.
– A ja? Ja też jestem twoją rodziną! – głos mi się załamał.
Przez chwilę milczał.
– Może przesadzasz…
Poczułam się zdradzona. Jakby ktoś wyrwał mi serce i rzucił na bruk.
Od tamtej pory zaczęłam unikać domu. Zostawałam dłużej w pracy, chodziłam na długie spacery po Saskiej Kępie. Czasem spotykałam się z koleżanką, Magdą.
– Marta, musisz postawić granice – mówiła mi stanowczo. – Inaczej zwariujesz.
Ale jak postawić granice komuś, kto uważa cię za zagrożenie dla własnego syna?
Pewnego dnia Ania wróciła ze szkoły zapłakana.
– Babcia powiedziała, że jestem niegrzeczna i że przez to tata jest smutny…
Przytuliłam ją mocno.
– Kochanie, to nieprawda. Tata cię kocha. Ja cię kocham.
Ale wiedziałam, że coś pękło również w niej.
Wkrótce potem zaczęły się kłótnie o wszystko: o pranie, o zakupy, o to, kto gdzie siedzi przy stole. Halina coraz częściej komentowała moje ubrania:
– W tych spodniach wyglądasz jakbyś szła do roboty na budowie…
Albo moje gotowanie:
– Zupa bez mięsa? To nie zupa!
Czułam się jak cień we własnym domu.
Pewnej nocy nie mogłam zasnąć. Siedziałam w kuchni przy zimnej herbacie i płakałam cicho. Nagle drzwi się otworzyły i weszła Halina.
– Co ty tu robisz o tej porze?
Nie odpowiedziałam. Po prostu patrzyłam na nią z rozpaczą.
– Wiesz… – zaczęła niespodziewanie łagodnie – ja też kiedyś byłam obca w czyimś domu.
Spojrzałam na nią zdziwiona.
– Moja teściowa nigdy mnie nie zaakceptowała – powiedziała cicho. – Ale ja przynajmniej miałam swojego męża po swojej stronie…
Przez chwilę poczułam współczucie. Ale zaraz potem wróciła złość: czemu więc robi mi to samo?
Następnego dnia postanowiłam porozmawiać z Piotrem jeszcze raz. Tym razem bez łez i bez pretensji.
– Albo coś zmienimy, albo odejdę – powiedziałam spokojnie.
Spojrzał na mnie przerażony.
– Nie możesz mi tego zrobić…
– To ty mi to robisz od miesięcy – odpowiedziałam cicho.
Po tej rozmowie Piotr zaczął się zmieniać. Zaczął rozmawiać z matką inaczej – stanowczo, ale z szacunkiem. Zaczął mnie słuchać. Zaczęliśmy chodzić razem na terapię małżeńską.
Halina początkowo była wściekła. Przez kilka tygodni nie odzywała się do mnie ani słowem. Ale potem coś w niej pękło. Pewnego dnia przyniosła mi herbatę do pokoju i powiedziała:
– Przepraszam…
Nie wiem, czy kiedykolwiek będziemy rodziną w pełnym tego słowa znaczeniu. Ale wiem jedno: jeśli nie postawimy granic ludziom, którzy nas ranią – nawet jeśli są rodziną – nigdy nie będziemy szczęśliwi.
Czy warto poświęcać siebie dla świętego spokoju? A może czasem trzeba zawalczyć o własne szczęście? Co wy byście zrobili na moim miejscu?