Gdy mama przestała mnie poznawać – jak wiara pomogła mi nie zwariować
– Mamo, to ja, Kamila – powiedziałam cicho, próbując ukryć drżenie w głosie. Siedziałyśmy przy kuchennym stole, a ona patrzyła na mnie tak, jakby widziała mnie pierwszy raz w życiu. Jej oczy, kiedyś pełne ciepła i troski, teraz były puste, zamglone. – Kamila? – powtórzyła niepewnie, a ja poczułam, jak coś we mnie pęka.
To był ten moment. Chwila, w której zrozumiałam, że moja mama już nigdy nie będzie taka jak dawniej. Że choroba, o której słyszałam tylko w telewizji, przyszła do naszego domu i rozgościła się na dobre. Alzheimer. Słowo, które brzmi jak wyrok.
Jeszcze kilka miesięcy wcześniej mama była duszą rodziny. To ona piekła najlepsze serniki na święta, to ona zawsze wiedziała, gdzie leży zgubiony klucz i jak rozwiązać każdy problem. Teraz coraz częściej zapominała o rzeczach oczywistych. Najpierw były to drobiazgi: nie pamiętała, gdzie położyła okulary albo czy już jadła śniadanie. Potem zaczęła mylić imiona wnuków. Aż w końcu przestała poznawać mnie.
– Kamila, co się dzieje z babcią? – zapytała moja córka Zosia pewnego wieczoru, kiedy mama po raz kolejny zamknęła się w łazience i nie mogła znaleźć wyjścia. – Babcia jest chora, kochanie – odpowiedziałam, starając się nie płakać przy dziecku. Ale w środku krzyczałam z bezsilności.
Mój brat Michał uważał, że przesadzam. – Przecież mama zawsze była trochę roztargniona – mówił przez telefon z Wrocławia. – Może po prostu się starzeje? Ale ja widziałam więcej. Widziałam strach w oczach mamy, kiedy nie poznawała własnego mieszkania. Widziałam jej wstyd, kiedy nie potrafiła przypomnieć sobie imienia sąsiadki.
Zaczęłam szukać pomocy. Lekarze, neurolodzy, psycholodzy – wszyscy mówili to samo: „To postępująca choroba. Trzeba się przygotować na najgorsze”. Ale jak przygotować się na to, że własna mama przestaje być sobą?
Były dni, kiedy miałam ochotę uciec. Po prostu wyjść z domu i nigdy nie wrócić. Czułam się jak więzień we własnym życiu. Michał coraz rzadziej dzwonił, tłumacząc się pracą i rodziną. Tata zmarł kilka lat wcześniej – zostałyśmy same.
Pewnego wieczoru mama zaczęła płakać bez powodu. Usiadłam obok niej na kanapie i objęłam ją ramieniem. – Mamo, jestem tutaj – szepnęłam. – Nie bój się. Ale ona patrzyła przez okno na ciemne podwórko i powtarzała tylko: „Chcę do domu”.
Wtedy po raz pierwszy od lat uklękłam przy łóżku i zaczęłam się modlić. Nie prosiłam o cud. Prosiłam tylko o siłę, żebym mogła wytrwać kolejny dzień.
Zaczęłam chodzić do kościoła codziennie rano, zanim jeszcze Zosia wstała do szkoły. W ciszy pustej świątyni czułam spokój, którego brakowało mi w domu. Czasem spotykałam tam panią Halinę z sąsiedztwa. – Kamila, wiem, że ci ciężko – powiedziała któregoś dnia, kładąc mi rękę na ramieniu. – Ale pamiętaj: Bóg nie daje nam więcej niż możemy unieść.
Nie od razu uwierzyłam w te słowa. Były dni, kiedy miałam ochotę krzyczeć na Boga: „Dlaczego właśnie my? Dlaczego moja mama?”. Ale potem wracałam do domu i widziałam mamę śpiącą spokojnie na kanapie albo uśmiechającą się do Zosi i wiedziałam, że muszę być silna.
Z czasem nauczyłam się cieszyć drobiazgami: tym, że mama pamiętała moje imię przez całe popołudnie; tym, że potrafiłyśmy razem upiec ciasto (choć połowa mąki lądowała na podłodze). Zaczęłam prowadzić dziennik wdzięczności – każdego wieczoru zapisywałam trzy rzeczy, za które mogę podziękować.
Nie było łatwo. Były awantury z Michałem przez telefon: – Ty nie rozumiesz! Ja tu jestem sama! – krzyczałam do słuchawki. On milczał długo, a potem mówił cicho: – Przepraszam, Kamila… Po kilku miesiącach zaczął przyjeżdżać częściej. Razem szukaliśmy opiekunki dla mamy i rozmawialiśmy o przyszłości.
Najtrudniejsze były święta. Mama siedziała przy stole i patrzyła na nas wszystkich z uśmiechem dziecka. Kiedy Zosia zaśpiewała kolędę, mama zaczęła płakać. Przytuliłam ją mocno i poczułam, że mimo wszystko jesteśmy rodziną.
Dziś wiem jedno: choroba mamy nauczyła mnie pokory i wdzięczności za każdą chwilę razem. Nauczyła mnie też wiary – nie tej spektakularnej, ale cichej i codziennej.
Czasem pytam siebie: czy zrobiłam wszystko, co mogłam? Czy byłam dobrą córką? Może powinnam była szybciej zauważyć pierwsze objawy? Ale potem patrzę na mamę i wiem, że najważniejsze było po prostu być przy niej.
A wy? Jak radzicie sobie z bezsilnością wobec choroby bliskich? Czy wiara pomaga wam przetrwać najtrudniejsze chwile?