Wyrzucony z autobusu przez zwykłe nieporozumienie: Dzień, który zmienił wszystko
– Proszę pana, proszę natychmiast opuścić autobus! – głos kierowcy przebił się przez szum porannego tłumu, a ja poczułem, jak krew odpływa mi z twarzy. Stałem przy środkowych drzwiach, ściskając w dłoni paragon, który – jak się okazało – nie był biletem.
Jeszcze chwilę wcześniej wszystko wydawało się zwyczajne. Wstałem o szóstej, jak co dzień. Moja córka, Zosia, marudziła przy śniadaniu, a żona, Marta, krzyczała z kuchni: „Nie zapomnij kanapek!”. Wyszedłem w pośpiechu, bo autobus linii 132 zawsze przyjeżdżał za wcześnie. Na przystanku tłum ludzi, znajome twarze – pani Basia z psem, pan Marek z teczką. Wsiadłem, przyłożyłem kartę do czytnika, usłyszałem piknięcie i schowałem paragon do kieszeni. Zosia ciągnęła mnie za rękaw: „Tato, a mogę dzisiaj po szkole do Zuzi?”. Odpowiedziałem coś półgębkiem, myśląc już o pracy.
Nie minęły dwie minuty, gdy podszedł do mnie kierowca – młody chłopak, pewnie nowy na tej trasie. – Proszę pokazać bilet – powiedział szorstko. Wyciągnąłem paragon i podałem mu. Spojrzał na mnie z pogardą.
– To nie jest bilet. To potwierdzenie doładowania karty.
– Ale przecież zapłaciłem…
– Proszę natychmiast opuścić pojazd albo wzywam straż miejską.
Wszyscy zaczęli się gapić. Pani Basia szeptała coś do sąsiadki, pan Marek patrzył na mnie z wyższością. Zosia ścisnęła moją dłoń mocniej.
– Tato, co się dzieje? – zapytała cicho.
Czułem się upokorzony. Próbowałem tłumaczyć kierowcy, że to pomyłka, że zawsze płacę za bilet, że mogę jeszcze raz odbić kartę. On jednak był nieugięty.
– Proszę wysiąść. Nie będę powtarzał.
Zosia zaczęła płakać. Ludzie patrzyli na mnie jak na złodzieja. Wysiadłem z autobusu razem z córką na następnym przystanku. Drzwi zatrzasnęły się za nami z hukiem.
Stałem na chodniku i czułem się jak idiota. Zosia tuliła się do mnie i łkała: „Tato, dlaczego oni byli tacy niemili?”. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Przez głowę przelatywały mi obrazy – Marta krzycząca rano, wieczne kłótnie o pieniądze, moje zmęczenie i poczucie beznadziei.
Ruszyliśmy pieszo do szkoły Zosi. Po drodze próbowałem ją pocieszyć:
– Kochanie, czasem ludzie są niemili bez powodu. Może ten pan miał zły dzień…
Ale sam nie wierzyłem w te słowa. Czułem narastającą wściekłość – na siebie, na kierowcę, na cały świat. Przez głowę przelatywały mi myśli: „Czy naprawdę jestem aż tak niewidzialny? Czy moje życie sprowadza się do takich upokorzeń?”.
Po odprowadzeniu Zosi do szkoły zadzwoniłem do Marty.
– Co się stało? – zapytała od razu, słysząc mój głos.
Opowiedziałem jej wszystko. Zamiast wsparcia usłyszałem:
– I co teraz? Spóźnisz się do pracy? Znowu będziesz miał pretensje do całego świata? Może czas nauczyć się ogarniać takie rzeczy?
Poczułem się jeszcze gorzej. Zamiast wsparcia – kolejny cios. Przypomniały mi się nasze ostatnie kłótnie o pieniądze, o to, że nie mam czasu dla rodziny, że jestem wiecznie zmęczony i rozdrażniony.
Do pracy dotarłem spóźniony prawie godzinę. Szef spojrzał na mnie spod byka:
– Panie Piotrze, to już trzeci raz w tym miesiącu…
Nie miałem siły tłumaczyć się znowu z własnej bezradności. Przez cały dzień byłem rozkojarzony. Koledzy pytali:
– Coś się stało?
Machnąłem ręką. Nie chciałem mówić o tym upokorzeniu. W głowie dudniło mi pytanie: „Dlaczego wszystko musi być takie trudne?”.
Po pracy odebrałem Zosię ze świetlicy. Była smutna i milcząca.
– Tato, pani powiedziała mi dzisiaj, że trzeba być odważnym i mówić prawdę nawet wtedy, gdy inni są niemili…
Zatrzymałem się i spojrzałem jej w oczy.
– Masz rację, kochanie…
Wieczorem w domu Marta była chłodna i zdystansowana.
– Musisz coś ze sobą zrobić – powiedziała bez ogródek. – Nie możesz ciągle być ofiarą.
Zamknąłem się w łazience i długo patrzyłem w lustro. Widziałem tam człowieka zmęczonego życiem, rozczarowanego sobą i światem. Przypomniały mi się słowa ojca: „Piotrek, życie cię nie oszczędzi. Musisz być twardy”.
Ale ja nie byłem twardy. Byłem zmęczony i zagubiony.
W nocy długo nie mogłem zasnąć. Myślałem o tym dniu – o upokorzeniu w autobusie, o płaczu Zosi, o chłodzie Marty. Czy naprawdę jestem aż tak niewidzialny? Czy moje życie sprowadza się do takich drobnych porażek?
A może to właśnie te drobne porażki budują naszą codzienność? Może każdy z nas nosi w sobie taki dzień – dzień upokorzenia i bezsilności?
Czy wy też mieliście kiedyś taki dzień? Czy potrafiliście potem spojrzeć sobie w oczy?