„Nie chcę wracać do domu, który już nie istnieje” – historia Marka, bezdomnego weterana z Warszawy

— Marek, wracaj do domu! — krzyknęła mama przez telefon, jej głos drżał od łez i gniewu. — Nie mogę, mamo. Nie tym razem — odpowiedziałem cicho, patrząc na szare niebo nad Warszawą. Siedziałem na ławce w parku Skaryszewskim, owinięty w stary płaszcz wojskowy, który pamiętał lepsze czasy. Palce miałem skostniałe od zimna, a w kieszeni tylko kilka drobnych i zdjęcie córki, której nie widziałem od trzech lat.

Nie zawsze byłem bezdomny. Kiedyś miałem rodzinę, mieszkanie na Pradze i pracę w wojsku. Byłem dumny z munduru, z tego, że mogę służyć krajowi. Ale wojna zmienia ludzi. Po powrocie z misji w Afganistanie nie potrafiłem już spać spokojnie. Każdy hałas przypominał mi wybuchy, a twarze ludzi na ulicy mieszały się z tymi, których widziałem tam — po drugiej stronie świata.

Moja żona, Ania, próbowała mnie ratować. — Marek, musisz iść do psychologa — powtarzała. — Nie jestem wariatem! — krzyczałem wtedy, trzaskając drzwiami. Coraz częściej sięgałem po wódkę, żeby uciszyć głosy w głowie. W końcu Ania spakowała siebie i naszą córkę Zosię. — Nie chcę, żebyś ją skrzywdził — powiedziała cicho. Zostałem sam.

Przez jakiś czas jeszcze próbowałem się podnieść. Praca ochroniarza w markecie, wynajmowany pokój u starszej pani na Grochowie. Ale koszmary wracały każdej nocy. Pewnego dnia po prostu nie poszedłem do pracy. Potem już tylko park, ławka i coraz większa obojętność ludzi.

— Panie Marku, jest miejsce w schronisku na Woli — powiedziała mi kiedyś pani z opieki społecznej. — Tam śmierdzi moczem i strachem — odpowiedziałem szorstko. Byłem tam raz. Wspólna sala, trzydzieści łóżek, krzyki przez całą noc i facet z blizną na twarzy, który próbował mi ukraść buty. Wolałem spać na dworze.

Czasem spotykałem innych takich jak ja. Andrzej był byłym policjantem, stracił wszystko przez hazard. Siedzieliśmy razem pod mostem Świętokrzyskim i piliśmy tanie wino z plastikowych kubków.

— Myślisz czasem o tym, żeby wrócić? — zapytał mnie kiedyś Andrzej.
— Gdzie? Do czego? — odpowiedziałem gorzko.

W święta próbowałem zadzwonić do Ani. Odbierała tylko raz.
— Zosia pyta o ciebie — powiedziała chłodno.
— Powiedz jej… powiedz jej, że ją kocham.

Czułem się jak cień człowieka, którym byłem kiedyś. Ludzie mijali mnie obojętnie albo patrzyli z pogardą. Raz jakiś chłopak rzucił we mnie puszką po piwie.

Najgorsze były noce. Zimą spałem pod mostem, przykryty kartonami i starym kocem znalezionym przy śmietniku. Czasem przychodziła straż miejska.
— Proszę się stąd zabrać! — krzyczeli.
— Gdzie mam pójść? — pytałem ich wtedy.

W schronisku byłem tylko dwa razy. Za pierwszym razem okradli mnie z dokumentów. Za drugim razem widziałem bójkę o kawałek chleba. Wolałem samotność i zimno niż strach przed ludźmi, którzy nie mają już nic do stracenia.

Czasem przychodziła do mnie mama.
— Synku, błagam cię…
— Mamo, nie rozumiesz… Ja już nie potrafię być normalny.

Widziałem, jak płacze i odchodzi powoli przez park. Chciałem za nią pobiec, przytulić ją jak dawniej, ale coś mnie trzymało w miejscu — może duma, może wstyd.

Pewnego dnia spotkałem wolontariuszkę z Caritasu.
— Marek, czemu nie chcesz pomocy?
— Bo to nie jest pomoc, tylko przetrwanie — odpowiedziałem jej szczerze.

Czasami myślę o Zosi. O tym, czy mnie jeszcze pamięta. Czy będzie mi kiedyś w stanie wybaczyć? Czy ja sam sobie wybaczę?

Dziś znów siedzę na tej samej ławce. Ludzie przechodzą obok mnie jak obok śmiecia. Ale ja pamiętam każdy ich uśmiech i każde spojrzenie pełne litości lub pogardy.

Czy naprawdę zasłużyłem na to wszystko? Czy system powinien pomagać takim jak ja inaczej? A może to ja jestem winny temu, że nie potrafię wrócić do domu?