Nie taki dom straszny, jak go malują – Moja droga przez chaos, remont i buntowniczą córkę
– Mamo, nie będę spać w tym pokoju! Tu śmierdzi starością! – krzyk Zosi odbił się echem od obdrapanych ścian. Stałam na środku przyszłego salonu, w rękach trzymałam wiadro z farbą, a łzy bezsilności cisnęły mi się do oczu. To miał być nasz nowy początek. Nasz dom. Tymczasem wszystko wokół krzyczało o porażce.
Kiedy z Krzyśkiem kupowaliśmy ten stary dom na obrzeżach Wrocławia, wyobrażałam sobie rodzinne obiady przy dużym stole, zapach świeżo upieczonego chleba i dzieci bawiące się w ogrodzie. Zamiast tego dostaliśmy grzyb na ścianach, cieknący dach i Zosię – moją siedmioletnią córkę, która od dnia przeprowadzki zamieniła się w małego buntownika.
– Zosia, kochanie, to tylko kwestia czasu. Jak skończymy remont, będzie pięknie – próbowałam ją przekonać, choć sama w to nie wierzyłam.
– Wolałam nasze stare mieszkanie! Tam miałam koleżanki! – tupnęła nogą i wybiegła na podwórko.
Zostałam sama z własnymi myślami i stertą niedokończonych spraw. Krzysiek był w pracy do późna – jak zwykle. Odkąd zaczęliśmy remont, widywaliśmy się głównie przy śniadaniu. Wszystko spadło na mnie: wybór kafelków, umawianie fachowców, pilnowanie budżetu i… walka z humorem Zosi.
Wieczorem usiadłam na schodach prowadzących na piętro. Schody skrzypiały przy każdym ruchu, a ja czułam się jak bohaterka kiepskiego filmu. Z kuchni dobiegał zapach spalonej zapiekanki – kolejna kulinarna porażka tego tygodnia.
– Mamo? – Zosia stała w drzwiach, z podkulonymi nogami.
– Co się stało? – zapytałam łagodnie.
– Boję się tu spać sama…
Przytuliłam ją mocno. Poczułam jej drobne ciało drżące od płaczu. Przez chwilę pomyślałam, że może popełniliśmy błąd. Może powinniśmy byli zostać w bloku, gdzie wszystko było proste i przewidywalne.
Następnego dnia rano obudził mnie hałas. Wybiegłam z sypialni i zobaczyłam Zosię z pędzlem w ręku. Malowała ścianę na jaskraworóżowo.
– Co ty robisz?!
– Chciałam, żeby było tu weselej…
Zamiast się zezłościć, zaczęłam się śmiać. Śmiech przyniósł ulgę, jakiej nie czułam od miesięcy. Może właśnie tego potrzebowałyśmy – trochę szaleństwa wśród bałaganu?
Remont trwał w nieskończoność. Fachowcy przekładali terminy, budżet topniał szybciej niż lody w lipcu. Krzysiek coraz częściej wracał do domu zmęczony i rozdrażniony.
– Po co nam to było? – rzucił pewnego wieczoru, kiedy po raz kolejny zalewało nam piwnicę.
– Bo chcieliśmy mieć coś swojego – odpowiedziałam cicho.
– Ale za jaką cenę? Zosia jest nieszczęśliwa, my się tylko kłócimy…
Nie miałam odpowiedzi. Przez kolejne dni unikaliśmy rozmów o domu. Skupiałam się na codziennych drobiazgach: odrabianiu lekcji z Zosią, gotowaniu prostych obiadów, podlewaniu ogródka. Każdy dzień był walką o normalność.
Pewnej soboty Zosia wróciła do domu cała w błocie.
– Mamo! Znalazłam jeża! – krzyczała z radością.
Wyszłyśmy razem do ogrodu. Jeż rzeczywiście siedział pod krzakiem porzeczek. Zosia była zachwycona.
– Widzisz? Gdybyśmy nie mieli ogrodu, nie znalazłabyś jeża – powiedziałam z uśmiechem.
Pierwszy raz od dawna zobaczyłam błysk szczęścia w jej oczach.
Z czasem zaczęłyśmy razem sadzić kwiaty przed domem. Zosia wymyśliła własne grządki – pełne kolorowych bratków i stokrotek. Krzysiek powoli przekonywał się do życia poza miastem. Wieczorami grillowaliśmy na tarasie (choć taras był jeszcze tylko planem na kartce), a ja zaczynałam dostrzegać piękno w niedoskonałościach naszego domu.
Nie wszystko było idealne. Zosia nadal miała swoje humory, remont ciągnął się miesiącami, a ja czasem płakałam po nocach ze zmęczenia i bezsilności. Ale nauczyłam się odpuszczać. Przestałam gonić za perfekcją z katalogu IKEA i zaczęłam doceniać małe zwycięstwa: nową lampę w kuchni, pierwsze kwiaty na parapecie, uśmiech córki po ciężkim dniu.
Pewnego wieczoru usiadłyśmy z Zosią na schodach przed domem.
– Mamo… chyba lubię ten nasz dom – powiedziała cicho.
Objęłam ją mocno i poczułam, że wszystko jest dokładnie tak, jak powinno być.
Czasem zastanawiam się: czy szczęście naprawdę tkwi w idealnych wnętrzach i grzecznych dzieciach? A może najważniejsze to nauczyć się kochać życie takim, jakie jest – z całym jego bałaganem i nieprzewidywalnością?