Ślub mojej siostry wszystko zmienił: Babcia wprowadza się do nas i czuję, że jesteśmy w potrzasku
– Michał, czy ty naprawdę myślisz, że to jest normalne? – głos babci Haliny rozbrzmiewał w kuchni, kiedy próbowałem ukroić sobie kawałek chleba na śniadanie. – W moich czasach młodzi nie pozwalali sobie na takie rzeczy!
Zacisnąłem zęby. Od kiedy moja siostra Zosia wyszła za mąż, a babcia wprowadziła się do naszego dwupokojowego mieszkania na warszawskim Bródnie, każdy dzień zaczynał się od podobnych uwag. Mama, jak zwykle, udawała, że nie słyszy. Tata wychodził do pracy o szóstej rano, żeby nie musieć się z nikim kłócić. A ja? Ja byłem w potrzasku.
Zosia i jej mąż, Tomek, od razu po ślubie zaczęli szukać własnego kąta. Rodzice nie mieli pieniędzy, żeby im pomóc – ledwo wiązali koniec z końcem po tym, jak tata stracił pracę w fabryce i zatrudnił się jako ochroniarz. Zosia była uparta: „Poradzimy sobie sami”, powtarzała. I poradzili sobie – wynajęli kawalerkę na Ursynowie, daleko od rodzinnych dramatów.
Babcia Halina została sama w swoim mieszkaniu na Pradze. Przez lata mieszkała z nami tylko od święta, ale po śmierci dziadka coraz częściej dzwoniła z prośbą o pomoc. Kiedy zaczęła mieć problemy z chodzeniem, mama zaproponowała, żeby się do nas wprowadziła. Nikt mnie nie pytał o zdanie.
Od tamtej pory wszystko się zmieniło. Babcia była wszędzie – w kuchni, w łazience, nawet w moim pokoju. „Muszę przewietrzyć”, mówiła i otwierała okno na oścież, kiedy próbowałem się uczyć do matury. „Za moich czasów dzieci były grzeczniejsze”, rzucała, kiedy zamykałem drzwi przed jej nosem.
Najgorsze były wieczory. Mama i babcia kłóciły się o wszystko: o to, kto ma gotować obiad, kto ma sprzątać, kto ma decydować o tym, co oglądamy w telewizji. Tata wracał późno i zamykał się w łazience z gazetą. Ja siedziałem w swoim pokoju i słuchałem muzyki na słuchawkach, próbując zagłuszyć krzyki.
Pewnego dnia wróciłem do domu wcześniej niż zwykle. Zastałem babcię siedzącą przy stole z głową opartą na dłoniach. Płakała cicho.
– Michałku… – szepnęła, kiedy mnie zobaczyła. – Ja już chyba nikomu nie jestem potrzebna.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Przez chwilę stałem w progu, czując narastającą gulę w gardle.
– Babciu…
– Przeszkadzam wam wszystkim – ciągnęła dalej. – Twoja mama ma mnie dosyć, ty też… Nawet Zosia nie dzwoni.
Usiadłem naprzeciwko niej. Po raz pierwszy zobaczyłem ją nie jako zrzędliwą staruszkę, ale jako samotną kobietę, która straciła męża i dom.
– Nie jesteś ciężarem – powiedziałem cicho, choć sam nie byłem tego pewien.
Wtedy weszła mama. Spojrzała na nas i westchnęła ciężko.
– Michał, możesz pomóc mi z zakupami?
Wyszliśmy razem do sklepu. Po drodze mama zaczęła mówić:
– Wiesz… Ja też mam już tego wszystkiego dosyć. Kocham mamę, ale… Ona mnie wykańcza. Ciągle tylko narzeka, wszystko wie lepiej…
– Może powinniśmy porozmawiać wszyscy razem? – zaproponowałem nieśmiało.
Mama spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
– Myślisz, że to coś da?
Nie odpowiedziałem. Sam nie wiedziałem.
Wieczorem zebrałem się na odwagę.
– Musimy pogadać – powiedziałem stanowczo podczas kolacji.
Babcia spojrzała na mnie zaskoczona. Mama odłożyła widelec.
– O co chodzi?
– O nas wszystkich – zacząłem niepewnie. – O to, że chyba wszyscy czujemy się źle…
Przez chwilę nikt się nie odzywał. W końcu babcia odezwała się pierwsza:
– Ja wiem, że wam przeszkadzam…
Mama pokręciła głową:
– Nie przeszkadzasz… Po prostu… To dla nas wszystkich trudne.
Rozmowa trwała długo. Były łzy i wzajemne pretensje. Babcia przyznała, że czuje się samotna i zagubiona w nowym miejscu. Mama wyznała, że boi się o przyszłość i czuje się przytłoczona odpowiedzialnością za wszystkich. Ja powiedziałem im o swoim lęku przed maturą i poczuciu winy wobec Zosi, która uciekła od rodzinnych problemów.
Następnego dnia babcia zaczęła szukać zajęcia poza domem – zapisała się do klubu seniora na osiedlu. Mama znalazła wsparcie u sąsiadki, która też opiekowała się schorowaną matką. Ja zacząłem częściej wychodzić z domu – na rower, na spotkania z kolegami.
Nie było idealnie, ale było lepiej.
Czasem zastanawiam się: czy naprawdę można być lojalnym wobec rodziny i jednocześnie nie zatracić siebie? Czy da się znaleźć równowagę między własnym szczęściem a obowiązkiem wobec bliskich? Może wy macie swoje sposoby na takie rodzinne kryzysy?