Cud Bożonarodzeniowy w Warszawie: Jak Mój Syn Wrócił do Życia, Gdy Lekarze Stracili Nadzieję

– Pani Marto, proszę się nie denerwować, wszystko idzie zgodnie z planem – powiedziała położna, ale widziałam w jej oczach niepokój. Była Wigilia, śnieg sypał za oknem Szpitala Bielańskiego w Warszawie, a ja leżałam na porodówce, ściskając dłoń mojego męża, Piotra. W powietrzu unosił się zapach szpitalnej kawy i lekki aromat mandarynek, które przyniósł mi tata. Miałam rodzić nasze pierwsze dziecko – syna, którego nazwaliśmy już w myślach Antoś.

Nagle wszystko przyspieszyło. Krzyki, światła, lekarze biegający wokół mnie. Piotr pobladł i zaczął się trząść. – Co się dzieje?! – krzyknął. Odpowiedziała mu tylko cisza i szelest plastikowych rękawiczek. Usłyszałam słowa, których nigdy nie zapomnę: – Brak tętna. Proszę przygotować reanimację noworodka!

Czas stanął w miejscu. Słyszałam tylko własny oddech i bicie serca – mojego serca, bo Antoś nie miał własnego. Patrzyłam na Piotra, który płakał bezgłośnie, a ja czułam, jakby ktoś wyrwał mi duszę z ciała. Lekarze walczyli o życie mojego synka przez długie minuty. Minuty, które były wiecznością.

W głowie miałam chaos: „To nie tak miało być! Przecież kupiliśmy już łóżeczko, ubranka, nawet pierwszą książeczkę z bajkami! Dlaczego właśnie nam to się przytrafia?!”

W końcu usłyszałam cichy płacz – najpiękniejszy dźwięk mojego życia. Lekarka spojrzała na mnie z łzami w oczach: – Udało się. Antoś żyje.

Piotr osunął się na krzesło i zaczął szlochać. Ja nie mogłam uwierzyć. Patrzyłam na malutkie ciałko podłączone do aparatury i zastanawiałam się, czy to naprawdę cud, czy tylko łut szczęścia.

Przez kolejne dni święta spędziliśmy w szpitalu. Mama przyniosła mi barszcz w termosie i kawałek makowca, ale wszystko smakowało jak papier. Siedziałam przy inkubatorze i mówiłam do Antosia:

– Synku, musisz być silny. Tata cię bardzo kocha. Ja też… Nie możesz nas zostawić.

Piotr próbował być dzielny, ale widziałam, jak nocami płacze w łazience. Moja teściowa obwiniała mnie za komplikacje:

– Może za dużo pracowałaś? Może nie powinnaś była jeździć tramwajem w ósmym miesiącu?

Chciałam krzyczeć, ale nie miałam siły. Czułam się winna wszystkiemu – nawet temu, że oddycham.

Lekarze mówili o „cudzie medycznym”, ale ostrzegali: – Nie wiemy, czy nie będzie powikłań neurologicznych. Proszę przygotować się na wszystko.

Każda noc była walką z własnymi myślami. Piotr próbował mnie pocieszać:

– Marta, przecież on żyje! To najważniejsze.

Ale ja widziałam tylko rurki, monitory i blady kolor skóry mojego dziecka.

W końcu nadszedł dzień wypisu. Lekarka powiedziała:

– Antoś jest stabilny. Może pani zabrać go do domu na święta.

Nie wierzyłam własnym uszom. Wyszliśmy ze szpitala w drugi dzień świąt, a śnieg padał gęsto jak w bajce. Sąsiadki patrzyły na nas z niedowierzaniem:

– To ten maluszek? Ten, co miał nie przeżyć?

W domu czekała choinka i prezenty – wszystkie dla Antosia. Mama płakała ze szczęścia:

– To prawdziwy cud Bożonarodzeniowy!

Ale ja wciąż bałam się zasnąć. Każdej nocy sprawdzałam oddech synka dziesiątki razy.

Minęły tygodnie. Antoś rósł zdrowo, choć lekarze kazali nam być czujnymi. Każda gorączka była dla mnie końcem świata. Każdy kaszel – powodem do paniki.

Z czasem zaczęłam rozmawiać z innymi mamami na forum internetowym. Okazało się, że nie jestem sama z moim lękiem i poczuciem winy. Jedna z nich napisała:

– Cuda się zdarzają, ale trzeba nauczyć się z nimi żyć.

Dziś Antoś ma pół roku i śmieje się najgłośniej na całym osiedlu. Piotr wrócił do pracy, a ja powoli uczę się ufać życiu na nowo.

Czasem patrzę na synka i pytam siebie: „Dlaczego właśnie my? Czy zasłużyliśmy na ten cud?”

A może to nie kwestia zasług? Może każdy z nas nosi w sobie nadzieję na cud – tylko nie każdy potrafi go dostrzec?

Czy Wy też kiedyś doświadczyliście czegoś niewytłumaczalnego? Jak radzicie sobie z lękiem po traumie?