Dwa razy złamane serce: Jak poradzić sobie, gdy własna matka staje się oskarżoną po śmierci moich dzieci?

– Mamo, jak mogłaś?! – mój głos drżał, a w gardle czułam gulę tak wielką, że ledwo mogłam oddychać. Stałyśmy naprzeciwko siebie w kuchni, tej samej, w której jeszcze rok temu bawił się mały Staś, a potem Zosia. Teraz cisza była tak gęsta, że aż bolała.

Mama nie patrzyła mi w oczy. Jej dłonie drżały, a na twarzy malował się wyraz bólu i bezradności. – Ewuniu, ja… ja nie wiem… – wyszeptała, ale nie dokończyła.

Wszystko zaczęło się rok temu. Byłam wtedy na skraju wyczerpania – praca w szpitalu, dyżury nocne, a do tego dwójka małych dzieci. Mąż, Tomek, pracował za granicą. Mama zaoferowała pomoc: „Przywiozę Stasia do siebie na weekend, odpoczniesz”. Zgodziłam się bez wahania. Przecież to moja mama. Kto inny miałby być bardziej godny zaufania?

Staś miał wtedy cztery lata. Był moim oczkiem w głowie – ciekawy świata, zawsze z uśmiechem na twarzy. Tamten weekend miał być zwyczajny. Ale w niedzielę rano zadzwonił telefon. Mama płakała: „Staś nie oddycha… Pogotowie już jedzie!”

Pamiętam każdy szczegół tamtego dnia: światło poranka wpadające przez okno, dźwięk syreny karetki, moje nogi odmawiające posłuszeństwa. Lekarze powiedzieli: „Nagła śmierć łóżeczkowa”. Nie mogłam uwierzyć. Przecież Staś był już duży! Ale nikt nie znalazł innej przyczyny. Mama była zdruzgotana, ja byłam wrakiem człowieka.

Minął rok. Zosia miała trzy latka i była moją nadzieją na powrót do życia. Mama błagała: „Pozwól mi się nią zająć, muszę jakoś odkupić winy”. Wahałam się długo, ale widziałam jej cierpienie i samotność. Zgodziłam się.

Tym razem tragedia wydarzyła się szybciej. Zosia zadławiła się winogronem podczas obiadu. Mama zadzwoniła po pogotowie, próbowała reanimować wnuczkę – tak przynajmniej mówiła policji i lekarzom. Ale Zosia nie przeżyła.

Po drugim pogrzebie nie było już łez – tylko pustka i gniew. Policja wszczęła śledztwo. Sąsiedzi zaczęli szeptać: „Dwa razy pod jej opieką? To nie przypadek”. Nawet Tomek przestał rozmawiać z mamą.

Prokurator postawił jej zarzuty nieumyślnego spowodowania śmierci. Musiałam zeznawać w sądzie przeciwko własnej matce. Siedziałam na sali rozpraw i patrzyłam na nią – drobną kobietę o siwych włosach i oczach pełnych rozpaczy. Sędzia pytał: „Czy ufała pani matce?”

– Tak… ufałam – odpowiedziałam cicho.

W domu Tomek wybuchł: – Jak mogłaś jej znowu zaufać?! Przecież to nienormalne! Dwoje dzieci…

– To moja matka! – krzyknęłam przez łzy. – Ona też cierpi!

Ale czy naprawdę? Czy jej ból może być większy od mojego? Czy można wybaczyć coś takiego? Każdego dnia budzę się z pytaniem: czy to ja jestem winna? Gdybym nie pozwoliła mamie opiekować się dziećmi…

Mama dzwoni czasem z aresztu: – Ewuniu, przepraszam… Nie chciałam…

Nie wiem już, kim jestem bez moich dzieci. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę mogła spojrzeć mamie w oczy bez wyrzutów sumienia.

Czasem pytam siebie: czy można kochać kogoś, kto odebrał ci wszystko? Czy wy bylibyście w stanie wybaczyć własnej matce?