Kiedy Potrzebowałam Wsparcia, Rodzina Męża Odwróciła Się Ode Mnie: Już Nie Będę Ich Ratunkiem
– Aniu, możesz przyjechać do mamy? Znowu źle się czuje, a ja muszę zostać w pracy – głos Pawła, mojego męża, brzmiał jak rozkaz, nie prośba. Spojrzałam na zegarek. Była 6:30 rano, a ja właśnie wróciłam z nocnego dyżuru na oddziale ratunkowym. Z ledwością powstrzymałam łzy zmęczenia.
– Paweł, nie spałam od ponad 24 godzin. Może tym razem twoja siostra pojedzie? – odpowiedziałam cicho, czując jak narasta we mnie frustracja.
– Wiesz, że Kasia ma dzieci i nie może tak po prostu wyjść. Ty jesteś pielęgniarką, znasz się na tym – usłyszałam w odpowiedzi.
To był kolejny raz, kiedy cała odpowiedzialność za zdrowie i samopoczucie teściowej spadała na mnie. Od dnia ślubu z Pawłem czułam się jak intruz w jego rodzinie. Jego matka, pani Halina, nigdy nie ukrywała, że wolałaby dla syna „kogoś lepszego”, najlepiej lekarkę albo prawniczkę. Ja byłam „tylko” pielęgniarką.
Mimo to starałam się. Przynosiłam domowe ciasta na rodzinne spotkania, pamiętałam o imieninach wszystkich szwagrów i szwagierek, pomagałam przy chorobach dzieci Kasi i Tomka. Byłam zawsze pod telefonem – dla nich.
Ale kiedy sama potrzebowałam wsparcia, nikt nie zadzwonił. Nikt nie zapytał, jak się czuję po śmierci mojego taty. Nikt nie przyszedł z zupą, kiedy złamałam nogę i przez dwa tygodnie nie mogłam chodzić. Nawet Paweł był wtedy bardziej zajęty pracą niż mną.
Pamiętam tamten wieczór sprzed roku. Siedziałam na kanapie z nogą w gipsie, patrząc przez okno na ciemniejące niebo. Telefon milczał. Mama dzwoniła codziennie, ale mieszkała 300 kilometrów dalej. Od rodziny Pawła – cisza.
Wtedy pierwszy raz poczułam się naprawdę samotna. Jakby cały mój wysiłek był niewidzialny. Jakby bycie „dobrą żoną” i „pomocną synową” było moim obowiązkiem, a nie wyborem.
Kiedy kilka miesięcy później teściowa trafiła do szpitala z powodu zapalenia płuc, wszyscy znów zwrócili się do mnie. – Aniu, możesz porozmawiać z lekarzem? Aniu, możesz sprawdzić wyniki? Aniu, możesz przywieźć jej rzeczy? – Słowo „możesz” brzmiało jak „musisz”.
Zgodziłam się. Znowu. Ale w środku coś we mnie pękło.
Pewnego dnia po pracy wróciłam do domu i zobaczyłam Pawła siedzącego przy stole z Kasią i Tomkiem. Rozmawiali o tym, kto pojedzie do szpitala do mamy.
– Ania pojedzie, ona ma najbliżej i zna się na tym – powiedziała Kasia bez cienia wahania.
– A może tym razem ktoś inny? – zapytałam spokojnie.
Wszyscy spojrzeli na mnie jak na kosmitkę.
– Przecież zawsze jeździsz – rzucił Tomek.
– Właśnie dlatego już nie pojadę – odpowiedziałam stanowczo.
Zapadła cisza. Paweł patrzył na mnie z niedowierzaniem.
– Co się z tobą dzieje? – spytał cicho.
– Jestem zmęczona byciem waszym pogotowiem ratunkowym. Kiedy ja potrzebowałam pomocy, nikogo nie było – powiedziałam drżącym głosem.
Kasia wzruszyła ramionami.
– Każdy ma swoje problemy…
Wybiegłam z kuchni i zamknęłam się w łazience. Płakałam długo, tłumiąc szloch w ręcznik. Po raz pierwszy od lat poczułam gniew – nie tylko na nich, ale też na siebie. Za to, że pozwoliłam im traktować mnie jak narzędzie.
Od tamtej pory zaczęłam stawiać granice. Kiedy teściowa zadzwoniła z prośbą o zakupy – odmówiłam grzecznie, tłumacząc się własnymi obowiązkami. Kiedy Kasia poprosiła o poradę medyczną dla córki – odesłałam ją do lekarza rodzinnego.
Paweł był coraz bardziej zirytowany moją „zmianą”.
– Co się z tobą stało? Zawsze byłaś taka pomocna…
– Byłam też zmęczona i samotna. Ale nikt tego nie zauważył – odpowiedziałam spokojnie.
Zaczęliśmy się oddalać od siebie. Paweł coraz częściej nocował u matki albo zostawał dłużej w pracy. W domu panowała cisza przerywana tylko stukotem moich kroków po korytarzu.
Czułam ulgę i smutek jednocześnie. Ulgę, bo wreszcie zaczęłam dbać o siebie. Smutek – bo straciłam złudzenia co do rodziny, którą chciałam pokochać jak własną.
Kilka tygodni temu Paweł spakował walizkę i wyprowadził się do matki.
– Nie poznaję cię – powiedział na pożegnanie.
– Może pierwszy raz widzisz prawdziwą mnie – odpowiedziałam cicho.
Zostałam sama w naszym mieszkaniu. Czasem płaczę ze złości i żalu, ale coraz częściej czuję spokój. Zaczynam spotykać się z koleżankami z pracy, dzwonić do mamy bez poczucia winy, że zaniedbuję „swoją” rodzinę.
Czy żałuję? Czasem tak. Ale wiem jedno: już nigdy nie pozwolę nikomu traktować siebie jak narzędzie do rozwiązywania cudzych problemów.
Czy naprawdę rodzina to tylko więzy krwi i obowiązek? Czy można być szczęśliwym bez akceptacji tych, którzy powinni być najbliżsi? Co wy o tym myślicie?