Trzydzieści lat w cieniu: Gdy Marek odszedł, a ja musiałam odnaleźć siebie na nowo
– Mamo, gdzie jest tata? – zapytała Zosia, stojąc w drzwiach kuchni, ściskając w dłoni kubek z niedopitą herbatą. Była sobota rano, a ja od kilku godzin chodziłam po domu jak cień, próbując zrozumieć, co się właściwie wydarzyło. Marek nie wrócił na noc. Jego telefon milczał. W szafie brakowało kilku koszul i ulubionych butów. Na stole leżała tylko kartka: „Przepraszam. Muszę odejść.”
Nie potrafiłam odpowiedzieć córce. W gardle miałam gulę, a w głowie pustkę. Przez trzydzieści lat byłam żoną Marka – nauczyciela historii, człowieka spokojnego, czasem zamyślonego, ale zawsze obecnego. Przynajmniej tak mi się wydawało.
W tamtej chwili świat się zatrzymał. Zosia miała dwadzieścia dwa lata, właśnie kończyła studia. Michał, nasz syn, mieszkał już w Warszawie. Zostaliśmy same w naszym domu pod Łodzią – ja i ona, dwie kobiety, które nagle musiały nauczyć się żyć bez mężczyzny, który był osią naszej rodziny.
Przez pierwsze tygodnie funkcjonowałam jak automat. Wstawałam rano, robiłam śniadanie, chodziłam do pracy do biblioteki miejskiej. Wieczorami siedziałam przy stole i patrzyłam na pusty fotel Marka. Czasem łapałam się na tym, że słyszę jego kroki na schodach albo czekam na dźwięk klucza w zamku.
Zosia próbowała mnie pocieszać:
– Mamo, może tata wróci? Może to tylko kryzys?
Ale ja wiedziałam, że nie wróci. Czułam to w kościach. Przez ostatnie miesiące był coraz bardziej nieobecny. Unikał rozmów, wychodził na długie spacery z psem, wracał późno z pracy. Myślałam, że to stres, wypalenie zawodowe. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że może odejść.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie teściowa:
– Aniu, czy Marek się odezwał? Bo do mnie też nie dzwoni…
– Nie, mamo – odpowiedziałam cicho.
– Może… może on kogoś ma? – zapytała niepewnie.
Zatkało mnie. Przez chwilę miałam ochotę wykrzyczeć jej w słuchawkę: „Nie! Marek nigdy by mnie nie zdradził!” Ale czy na pewno? Zaczęłam analizować każde jego słowo, każdy gest z ostatnich miesięcy.
W pracy udawałam, że wszystko jest w porządku. Koleżanki pytały:
– Aniu, czemu jesteś taka smutna?
– Nic się nie dzieje – kłamałam.
Ale wieczorami płakałam w poduszkę. Czułam się stara, niepotrzebna, zdradzona przez los i przez człowieka, któremu oddałam całe życie.
Po miesiącu przyszło pierwsze pismo od adwokata. Marek wnosił o rozwód bez orzekania o winie. Nie zadzwonił. Nie przyszedł porozmawiać. Po prostu wysłał papiery.
Zosia była wściekła:
– Jak on mógł?! Przecież nawet nie miał odwagi spojrzeć ci w oczy!
A ja… ja byłam już tylko zmęczona.
Zaczęły się plotki w miasteczku. Sąsiadka spotkała mnie w sklepie:
– Pani Aniu, słyszałam, że Marek wyjechał do Krakowa…
– Nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
Ludzie patrzyli na mnie z litością albo z ciekawością. Czułam się jak eksponat na wystawie: „Oto kobieta porzucona po trzydziestu latach małżeństwa.”
Któregoś dnia Michał przyjechał z Warszawy:
– Mamo, musisz coś ze sobą zrobić. Nie możesz tak siedzieć i czekać.
Ale co miałam zrobić? Całe życie byłam żoną Marka. Moje marzenia? Odkładałam je na później: „Jak dzieci dorosną”, „Jak spłacimy kredyt”, „Jak Marek przejdzie na emeryturę”. Teraz zostałam sama ze swoimi niespełnionymi pragnieniami.
Pewnej nocy obudziłam się zlana potem. Śniło mi się, że stoję na peronie i patrzę na odjeżdżający pociąg. W środku siedział Marek i machał mi przez okno. Krzyczałam za nim, ale on tylko odwrócił wzrok.
Rano spojrzałam w lustro i zobaczyłam kobietę z siwymi włosami i smutnymi oczami. Pomyślałam: „Albo się poddam, albo spróbuję zacząć od nowa.”
Zaczęłam wychodzić z domu – najpierw na krótkie spacery po lesie za miasteczkiem. Potem zapisałam się na zajęcia jogi w domu kultury. Poznałam tam Ewę – wdowę po lekarzu – i Grażynę, która rozwiodła się po czterdziestu latach małżeństwa.
Pewnego dnia Ewa zapytała:
– Aniu, a co ty lubisz robić?
Zatkało mnie. Nie wiedziałam. Przez trzydzieści lat robiłam to, co wypadało: gotowałam ulubione dania Marka, oglądałam z nim mecze piłki nożnej (choć ich nie znosiłam), jeździłam nad morze tylko dlatego, że on kochał Bałtyk.
Zaczęłam próbować nowych rzeczy: poszłam na warsztaty ceramiki (okazało się, że mam do tego talent), zaczęłam czytać książki o podróżach (zawsze marzyłam o wyjeździe do Toskanii). Zosia śmiała się:
– Mamo! Ty naprawdę zaczynasz żyć!
Po kilku miesiącach poczułam coś dziwnego – spokój. Przestałam czekać na powrót Marka. Przestałam analizować przeszłość. Zaczęłam planować przyszłość – swoją własną.
Oczywiście były chwile zwątpienia. Gdy widziałam pary spacerujące po parku albo gdy znajomi pytali: „A może spróbujesz jeszcze raz ułożyć sobie życie?”
Czasem myślę o Marku – czy jest szczęśliwy? Czy żałuje? Ale już nie boli mnie jego odejście tak jak kiedyś.
Dziś wiem jedno: można zacząć od nowa nawet po trzydziestu latach życia w czyimś cieniu. Można odnaleźć siebie – choćby powoli i z trudem.
Czasem patrzę w lustro i pytam samą siebie: „Kim jestem bez niego?”
A może ważniejsze jest pytanie: „Kim chcę być od teraz?”