Odziedziczyłam dom po dalekiej krewnej: Kiedy przyjechałam na miejsce, odkryłam, że ktoś już tam mieszka

– Co pani tu robi? – głos mężczyzny był szorstki, a spojrzenie nieprzyjazne. Stał w progu domu, który miał być moim nowym początkiem, a ja poczułam się jak intruz.

Wzięłam głęboki oddech, próbując opanować drżenie rąk. – To ja powinnam zapytać. Jestem Anna Kowalczyk. Odziedziczyłam ten dom po ciotce Zofii. – Pokazałam mu dokumenty od notariusza, choć sama ledwie wierzyłam w ich autentyczność.

Mężczyzna nie ruszył się z miejsca. – Ja tu mieszkam od pięciu lat. Zofia była moją matką chrzestną. Opiekowałem się nią do końca.

Zrobiło mi się słabo. Przez chwilę miałam ochotę po prostu odwrócić się i wrócić do Warszawy, do swojego wynajmowanego pokoju i pracy, której nienawidziłam. Ale coś mnie powstrzymało. Może to była ciekawość, może duma.

– Jak się pan nazywa? – zapytałam cicho.

– Marek Nowak – odpowiedział niechętnie. – A pani?

– Anna Kowalczyk. Jestem córką Marii, siostrzenicy Zofii.

Marek zmierzył mnie wzrokiem. Przez chwilę milczeliśmy, słuchając tylko szumu wiatru i skrzypienia starych drzwi.

Weszłam do środka. Dom pachniał kurzem i lawendą. W kącie stał stary kredens, na którym leżały fotografie – ciotka Zofia z młodości, moja mama jako dziecko, ktoś jeszcze…

– Dlaczego pani tu przyjechała? – Marek przerwał ciszę.

– Nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Może chciałam zobaczyć, czy coś jeszcze zostało z mojej rodziny.

Usiedliśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole. Marek był wyraźnie spięty. Ja też.

– Zofia nigdy nie wspominała o pani – powiedział po chwili.

– Mama zerwała kontakt z rodziną po śmierci dziadka. Było dużo żalu…

Marek spojrzał na mnie uważnie. – A teraz chce pani sprzedać dom?

Pokręciłam głową. – Nie wiem jeszcze. Może… chciałabym tu zostać na jakiś czas.

Zapanowała niezręczna cisza. W końcu Marek wstał.

– Zostawię pani klucz do pokoju na górze. Ale proszę nie liczyć na moją gościnność.

Nie spałam tej nocy prawie wcale. Słuchałam odgłosów starego domu i próbowałam sobie przypomnieć cokolwiek o ciotce Zofii. Pamiętałam tylko jej ciepłe dłonie i zapach ciasta drożdżowego. Mama nigdy nie mówiła o niej źle, ale też unikała tematu rodziny ze wsi.

Rano Marek już był w ogrodzie. Kosił trawę z uporem godnym lepszej sprawy. Zeszłam na dół i zaproponowałam kawę.

– Nie trzeba – burknął, ale po chwili usiadł naprzeciwko mnie.

– Dlaczego pan tu został? – zapytałam nagle.

Spojrzał na mnie zaskoczony.

– Nie miałem dokąd pójść. Rodzice zmarli dawno temu, a Zofia była dla mnie jak matka…

Zamilkł i spojrzał przez okno na stary sad.

– A pani? Po co pani ten dom?

Zastanowiłam się chwilę.

– Chyba chciałam poczuć, że gdzieś należę…

Przez kolejne dni unikaliśmy się nawzajem. Ja sprzątałam strych, odkrywając stare listy i fotografie, on pracował w ogrodzie albo znikał na długie godziny w lesie.

Pewnego wieczoru znalazłam wśród papierów list od ciotki Zofii do mojej mamy:

„Marysiu,
Nie wiem, czy kiedykolwiek mi wybaczysz. Wiem, że zraniłam cię wtedy bardzo… Ale zawsze będziesz moją ukochaną siostrzenicą. Jeśli kiedyś tu wrócisz, znajdziesz tu dom…”

Łzy napłynęły mi do oczu. Mama nigdy nie pokazała mi tych listów.

Zeszłam na dół i pokazałam list Markowi.

– Wiedział pan o tym?

Pokręcił głową.

– Zofia dużo pisała, ale nigdy nie mówiła o przeszłości.

Usiedliśmy razem w milczeniu. Po raz pierwszy poczułam, że nie jestem tu zupełnie obca.

Następnego dnia odwiedziła nas sąsiadka, pani Halina.

– Ooo, Anna! Jaka ty podobna do Marii! – wykrzyknęła na mój widok. – Zofia zawsze czekała na wasz powrót…

Opowiedziała mi o dawnych czasach, o tym jak mama uciekła do miasta po kłótni z dziadkiem o majątek i miłość do mojego ojca – człowieka z miasta, którego rodzina nie akceptowała.

Wieczorem usiedliśmy z Markiem przy kominku.

– Myśli pan, że można naprawić to wszystko? – zapytałam cicho.

Marek spojrzał na mnie łagodniej niż zwykle.

– Może nie wszystko da się naprawić… Ale można spróbować zacząć od nowa.

Zaczęliśmy razem remontować dom. Każda naprawiona deska, każde wspólne śniadanie zbliżało nas do siebie. Odkrywaliśmy kolejne tajemnice – stare pamiętniki ciotki Zofii, zdjęcia z rodzinnych świąt sprzed lat…

Pewnego dnia zadzwoniła moja ciotka Barbara z Warszawy:

– Aniu, co ty wyprawiasz? Chcesz zostać na tej zapadłej wsi? Sprzedaj to i wracaj do miasta!

Poczułam gniew i żal jednocześnie.

– Może właśnie tu jest moje miejsce…

Rodzina zaczęła naciskać: kuzynka Agata chciała swoją część spadku, brat mamy groził sądem. Marek patrzył na mnie z troską:

– Dasz radę?

Nie wiedziałam. Każdego dnia walczyłam ze sobą – ze strachem przed samotnością i przed tym, że znów zostanę odrzucona przez rodzinę.

Któregoś wieczoru Marek przyszedł do mnie z kubkiem herbaty.

– Wiesz… Może to dobrze, że się pojawiłaś. Dom był pusty nawet wtedy, gdy tu mieszkałem sam…

Spojrzałam na niego ze wzruszeniem.

– Dziękuję…

Minęły miesiące. Dom powoli odzyskiwał dawny blask. Rodzina pogodziła się z moją decyzją – albo po prostu przestała walczyć o coś, co nigdy nie było dla nich ważne naprawdę.

Z Markiem staliśmy się sobie bliscy jak rodzeństwo. Razem odnaleźliśmy spokój i poczucie przynależności.

Czasem wieczorami siadam na ganku i patrzę na zachodzące słońce nad starym sadem. Myślę wtedy o mamie i ciotce Zofii – o tym wszystkim, co nas rozdzieliło i co mogło nas połączyć wcześniej…

Czy można naprawdę zacząć wszystko od nowa? Czy dom to tylko ściany i dach – czy może miejsce, gdzie w końcu przestajesz czuć się samotna?