Oddałam rodzicom całe swoje życie: Teraz, gdy ich zabrakło, nie wiem, kim jestem. Czy można zacząć od nowa po sześćdziesiątce?

— Znowu nie kupiłaś tego mleka bez laktozy! — głos mamy przeszył ciszę kuchni, a ja poczułam znajome ukłucie w żołądku. Miałam wtedy trzydzieści dwa lata i właśnie wróciłam z pracy w bibliotece. Wtedy jeszcze łudziłam się, że to tylko na chwilę — że wrócę do siebie, do wynajmowanego mieszkania na Pradze, do spotkań z koleżankami i wieczorów z książką. Ale tata zachorował. Mama nie dawała sobie rady. „Na chwilę”, powtarzałam sobie każdego dnia przez kolejne czterdzieści lat.

Z czasem wszystko inne przestało mieć znaczenie. Najpierw tata — jego cichy płacz w nocy, kiedy myślał, że nie słyszę. Potem mama — coraz bardziej rozdrażniona, coraz bardziej zależna ode mnie. Praca? Zredukowałam etat. Znajomi? Jeden po drugim przestali dzwonić. Związek? Był taki jeden, Michał, ale nie wytrzymał tej codziennej walki o przetrwanie. „Nie mogę być zawsze na drugim miejscu”, powiedział, zanim wyszedł ostatni raz.

Czas płynął. Zamiast planować wakacje, planowałam wizyty u lekarzy. Zamiast kupować sobie nowe buty, kupowałam mamie specjalne poduszki pod nogi. Zamiast randek — wieczorne rozmowy o tym, jak bardzo boli ją kręgosłup.

— Kiedy ty w końcu pomyślisz o sobie? — pytała czasem sąsiadka, pani Halina, kiedy spotykałyśmy się na klatce schodowej.

— Jeszcze przyjdzie na to czas — odpowiadałam z wymuszonym uśmiechem.

Ale czas mijał, a ja coraz bardziej zapominałam, kim jestem. Stałam się cieniem samej siebie — opiekunką, pielęgniarką, kucharką, sprzątaczką. Córką na pełen etat.

Kiedy tata odszedł, mama całkiem się załamała. Przez kolejne lata jej świat kurczył się do rozmiarów naszego mieszkania i mojej obecności. Byłam jej wszystkim — i jednocześnie nikim dla siebie samej.

Czasem w nocy budziłam się z poczuciem winy. Że nie jestem wystarczająco cierpliwa. Że czasem mam ochotę po prostu wyjść i już nie wrócić. Że zazdroszczę koleżankom ich dzieci, wnuków, wyjazdów do sanatorium.

A potem przyszła pandemia. Mama bała się wyjść z domu. Ja bałam się o nią. Świat zamknął się jeszcze bardziej.

Kiedy mama zmarła rok temu, zostałam sama w trzypokojowym mieszkaniu na Ochocie. Przez pierwsze tygodnie chodziłam po domu jak duch. Otwierałam drzwi do jej pokoju i łapałam się na tym, że chcę ją zawołać na herbatę.

Przez całe życie byłam „córką pani Zofii i pana Stanisława”. Teraz jestem tylko Anną — ale kim właściwie jest Anna?

Nie mam dzieci. Nigdy nie wyszłam za mąż. Nie dlatego, że nie chciałam — po prostu jakoś tak wyszło. A może raczej: wszystko inne zawsze było ważniejsze.

Próbuję nauczyć się żyć od nowa. Zapisałam się na zajęcia jogi dla seniorów w domu kultury. Kupiłam sobie nową sukienkę — pierwszą od lat niepraktyczną, czerwoną w białe grochy. Ale kiedy patrzę w lustro, widzę kobietę zmęczoną życiem, z oczami pełnymi żalu i niewypowiedzianych słów.

Ostatnio zadzwoniła do mnie kuzynka z Gdańska:
— Anka, przyjedź do nas na kilka dni! Poznasz moich znajomych, może trochę odpoczniesz?

Chciałam powiedzieć „tak”, ale coś mnie powstrzymało. Strach? Wstyd? A może po prostu nie umiem już być kimś innym niż opiekunką?

Czasem siadam wieczorem przy oknie i patrzę na światła miasta. Myślę o tym wszystkim, co mogło się wydarzyć, gdybym wtedy nie wróciła do domu rodzinnego „na chwilę”. Gdybym postawiła siebie na pierwszym miejscu choć raz.

Ale czy wtedy potrafiłabym spojrzeć sobie w oczy bez wyrzutów sumienia?

Dziś mam 67 lat i pierwszy raz od dawna nie muszę nikomu tłumaczyć się z tego, co robię. Ale też pierwszy raz czuję się tak bardzo samotna.

Czy można zacząć od nowa po sześćdziesiątce? Czy można nauczyć się żyć dla siebie? A może już zawsze będę tylko cieniem tej kobiety sprzed lat?

Może ktoś z was też tak miał? Jak odnaleźć siebie po tylu latach życia dla innych?