Ciężar miłości: Kiedy pomoc staje się krzywdą

– Mamo, pożyczysz mi jeszcze te pięćset złotych? – głos Michała drżał, choć próbował brzmieć pewnie. Stał w progu kuchni, z opuszczonymi ramionami, a ja czułam, jak serce ściska mi się w piersi.

Nie odpowiedziałam od razu. Wpatrywałam się w kubek z herbatą, jakby na jego dnie miała kryć się odpowiedź na wszystkie moje pytania. Ile razy już to słyszałam? Ile razy wyciągałam rękę, przekonana, że tym razem to naprawdę ostatni raz?

– Michał, przecież miałeś znaleźć pracę – powiedziałam cicho, starając się nie podnieść głosu. – Obiecałeś…

– Mamo, próbuję! Ale wiesz, jak jest… Wszędzie chcą doświadczenia albo znajomości. A ja… – urwał i spojrzał na mnie tym swoim spojrzeniem zbitego psa. Zawsze łamało mi serce.

Za drzwiami słychać było szuranie kapci. To Andrzej, mój mąż, wracał z pracy. Wiedziałam, że zaraz wejdzie do kuchni i zacznie się kolejna kłótnia. Ostatnio nie było dnia bez awantury o Michała.

– Znowu? – Andrzej nawet nie próbował ukryć złości. – Ile jeszcze będziemy go utrzymywać? Ma dwadzieścia siedem lat! Ja w jego wieku miałem już rodzinę i kredyt na mieszkanie!

– Andrzej… – zaczęłam błagalnie, ale Michał już się wycofał do swojego pokoju, trzaskając drzwiami.

Usiadłam ciężko przy stole. Andrzej patrzył na mnie z wyrzutem.

– Musisz mu w końcu powiedzieć „nie”. Inaczej nigdy się nie nauczy.

Zacisnęłam dłonie na kubku. Wiedziałam, że ma rację. Ale jak powiedzieć „nie” własnemu dziecku? Jak patrzeć na jego smutek i bezradność?

Wieczorem długo nie mogłam zasnąć. W myślach wracałam do czasów, gdy Michał był mały. Był naszym jedynym dzieckiem – wyczekanym, wymodlonym po latach starań i poronień. Może dlatego zawsze miał u mnie fory. Chciałam mu wynagrodzić wszystko: samotność jedynaka, moje nieobecności w pracy, jego lęki i niepewność.

Pamiętam, jak w podstawówce bał się chodzić na basen. Inne dzieci śmiały się z niego, bo był pulchny i nie umiał pływać. Wtedy napisałam do wychowawczyni prośbę o zwolnienie go z zajęć. Chciałam go chronić przed światem.

Czy to wtedy zaczęłam popełniać błędy?

Rano Michał wyszedł z domu bez słowa. Zostawił na stole pustą szklankę po mleku i niedojedzoną kanapkę. Andrzej tylko pokręcił głową.

– Może powinien się wyprowadzić? – rzucił nagle.

Zamarłam.

– Dokąd? Przecież nie ma pracy…

– A może właśnie wtedy by ją znalazł? – Andrzej spojrzał na mnie twardo. – Myślisz, że robisz mu przysługę? On się tylko pogrąża.

Nie odpowiedziałam. Cały dzień chodziłam jak struta. W pracy nie mogłam się skupić – klienci w banku pytali o kredyty i lokaty, a ja myślami byłam w domu.

Po południu zadzwoniła moja siostra, Basia.

– Słyszałam od mamy, że znowu masz kłopoty z Michałem – zaczęła bez ogródek.

Westchnęłam ciężko.

– Basia… Ty masz dwójkę dzieci. Jak to robisz?

Zaśmiała się gorzko.

– Moje dzieci wiedzą, że jak nie będą pracować, to nie będą miały na czynsz. Ty zawsze wszystko za Michała załatwiałaś. Może czas przestać?

Poczułam ukłucie zazdrości i wstydu. Czy naprawdę byłam aż taką „matką-kwoką”?

Wieczorem Michał wrócił późno. Pachniał papierosami i tanim piwem. Usiadł naprzeciwko mnie przy stole.

– Mamo… Przepraszam za dziś rano – powiedział cicho. – Wiem, że ci ciężko…

Spojrzałam na niego uważnie. Był dorosłym mężczyzną, ale wciąż widziałam w nim mojego małego chłopca z rozbitym kolanem.

– Michał… Ja też przepraszam. Może za bardzo cię chroniłam…

Milczał przez chwilę.

– Może… Ale teraz już za późno.

Te słowa zabolały mnie bardziej niż wszystkie wcześniejsze kłótnie.

Następnego dnia Andrzej postawił sprawę jasno:

– Albo Michał zaczyna płacić za siebie, albo szuka innego mieszkania.

Wybuchła awantura. Michał krzyczał, że jesteśmy bez serca; Andrzej wyzywał go od nierobów; ja płakałam w łazience, słysząc przez drzwi ich wrzaski.

Przez kolejne dni w domu panowała cisza jak przed burzą. Unikaliśmy siebie nawzajem; każdy zamknięty we własnym świecie żalu i pretensji.

W końcu Michał przyszedł do mnie wieczorem.

– Mamo… Pomóż mi znaleźć pracę – poprosił szeptem.

Objęłam go mocno. Po raz pierwszy od dawna poczułam cień nadziei.

Pomagałam mu pisać CV, szukać ogłoszeń, przygotowywać się do rozmów kwalifikacyjnych. Nie było łatwo – Michał był niepewny siebie, często rezygnował po pierwszych niepowodzeniach.

Któregoś dnia wrócił do domu z błyskiem w oku.

– Mamo! Dostałem pracę! W magazynie! Na razie na próbę…

Poczułam ulgę i dumę, ale też lęk: czy wytrwa?

Minęły tygodnie. Michał coraz rzadziej prosił o pieniądze; zaczął nawet dokładać się do rachunków. Andrzej powoli miękł; czasem razem oglądali mecz albo rozmawiali o polityce.

Ale ja wciąż czułam ciężar winy i pytania: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy moja miłość była dla niego ratunkiem czy przekleństwem?

Czasem patrzę na Michała i zastanawiam się: czy można kochać za bardzo? Czy pomagając bliskim, naprawdę im pomagamy? A może czasem trzeba pozwolić im upaść?

Co wy o tym myślicie? Czy byliście kiedyś w podobnej sytuacji?