„Niecały rok temu przeprowadziliśmy się do teściowej. Od razu powiem, że to był duży błąd” – Historia o tym, jak dom na wsi zamienił moje życie w koszmar

– Znowu nie zamknęłaś furtki! – wrzasnęła teściowa, zanim jeszcze zdążyłam zdjąć buty w korytarzu. Jej głos przeszył ciszę domu jak nóż. – Ile razy mam ci powtarzać? Tu nie jesteś w swoim mieszkaniu w bloku!

Zamarłam z kluczami w dłoni. W głowie pulsowało mi jedno pytanie: „Po co ja się na to zgodziłam?”. Jeszcze rok temu miałam swoje dwa pokoje na Mokotowie, kawę z sąsiadką na balkonie i święty spokój. Teraz mieszkałam pod jednym dachem z kobietą, która potrafiła się obrazić o źle powieszoną ścierkę.

Marek, mój mąż, stał za mną w drzwiach i udawał, że nie słyszy. Jak zwykle. – Mamo, daj spokój, to tylko furtka… – mruknął pod nosem, ale wiedziałam, że zaraz zniknie w garażu albo pójdzie „na chwilę” do sąsiada.

Teściowa patrzyła na mnie z wyższością. – U nas się zamyka furtkę. Nie chcesz, żeby pies uciekł? Albo żeby ktoś wszedł?

Zacisnęłam zęby. – Przepraszam, zapomniałam.

– Ty zawsze zapominasz – rzuciła i odwróciła się na pięcie.

To był dopiero początek wieczoru. Wiedziałam już, że kolacja odbędzie się w milczeniu, a potem usłyszę przez ścianę jej rozmowę telefoniczną z ciotką Haliną: „Ona się tu nie nadaje. Miastowa, wszystko jej przeszkadza”.

Kiedy Marek zaproponował przeprowadzkę do jego mamy po tym, jak stracił pracę, byłam pełna nadziei. „Będzie ogród, dzieci będą miały gdzie biegać, zaoszczędzimy na czynszu” – przekonywał mnie. Ja też chciałam wierzyć, że to szansa na nowe życie. Ale już po pierwszym tygodniu wiedziałam, że popełniliśmy błąd.

Teściowa, pani Zofia, była z pozoru miłą starszą panią. Wszyscy sąsiedzi ją lubili: częstowała ciastem, pomagała przy żniwach, zawsze miała dobre słowo dla obcych. Ale w domu… W domu była zupełnie inna.

– Nie kładź tego kubka na stole bez podstawki! – krzyczała, kiedy rano robiłam sobie kawę.
– W mieście też tak robiłaś? Nic dziwnego, że tam taki bałagan.

Albo:
– Dzieci za głośno biegają! U mnie się nie hałasuje!

Czułam się jak intruz we własnym domu. Każdy mój ruch był oceniany. Nawet sposób, w jaki rozwieszałam pranie na sznurku.

Najgorsze były wieczory. Kiedy dzieci już spały, a Marek siedział przy komputerze albo oglądał mecz z sąsiadem, ja zostawałam sama ze swoimi myślami. Patrzyłam przez okno na ciemny ogród i tęskniłam za światłami miasta. Za dźwiękiem tramwaju pod oknem. Za anonimowością.

Pewnego dnia nie wytrzymałam.

– Marek, musimy pogadać – powiedziałam cicho, kiedy wrócił z pracy dorywczej u sąsiada.
– Ja tu dłużej nie wytrzymam.

Spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem.
– Przesadzasz. Mama jest jaka jest, ale przecież pomaga nam finansowo…

– Pomaga? – przerwałam mu. – Pomaga czy kontroluje każdy nasz krok? Dzieci boją się jej odezwać! Ja nie mogę nawet zrobić sobie herbaty bez komentarza!

Westchnął ciężko.
– To tylko na chwilę… Jak znajdę lepszą pracę, wynajmiemy coś swojego.

Ale ta „chwila” trwała już osiem miesięcy. Każdy dzień był taki sam: poranna awantura o drobiazg, potem ciche dni albo złośliwe uwagi podczas obiadu.

Pewnego popołudnia usłyszałam rozmowę teściowej przez telefon:
– Ona by chciała wszystko po swojemu. A przecież to mój dom! Niech się cieszy, że ją przyjęłam!

Zrobiło mi się słabo. Poczułam się jak pasożyt. Jak ktoś niechciany.

Zaczęłam coraz częściej wychodzić z dziećmi na spacery do lasu. Tam mogłam oddychać pełną piersią i choć przez chwilę poczuć się wolna. Ale nawet wtedy czułam jej wzrok na plecach – czy wrócimy o czasie? Czy dzieci nie ubrudzą butów?

Wszystko zaczęło się psuć między mną a Markiem. Coraz częściej się kłóciliśmy.
– Może powinnaś bardziej się postarać? – rzucił pewnego wieczoru.
– Może to ty powinieneś w końcu stanąć po mojej stronie! – odpowiedziałam ostro.

Cisza między nami była gorsza niż krzyk.

Któregoś dnia dzieci wróciły ze szkoły zapłakane.
– Babcia powiedziała, że jesteśmy niewychowani…

Serce mi pękło. Poszłam do niej do kuchni.
– Pani Zofio… Proszę tak nie mówić do moich dzieci.

Spojrzała na mnie chłodno.
– To są MOJE wnuki i będę je wychowywać jak uważam za słuszne!

Wyszłam trzaskając drzwiami. Po raz pierwszy odważyłam się zadzwonić do mamy i opowiedzieć jej wszystko.
– Wracaj do miasta – powiedziała stanowczo. – Tu zawsze znajdzie się dla was miejsce.

Ale Marek nie chciał słyszeć o powrocie.
– Nie będziemy u twojej matki na garnuszku! – krzyczał.
– A u twojej możemy?!

Wtedy pierwszy raz pomyślałam o rozwodzie. O tym, że może lepiej być samotną matką niż żyć w takim upokorzeniu każdego dnia.

Nocami płakałam w poduszkę. Czułam się jak dziecko we własnym domu – bez prawa głosu, bez wsparcia. Każda rozmowa kończyła się kłótnią lub obrażaniem się teściowej.

Pewnego ranka znalazłam kartkę przy swoim kubku:
„Nie zostawiaj brudnych naczyń w zlewie!”
To była kropla, która przelała czarę goryczy.

Spakowałam dzieci i pojechałam do miasta na weekend do mamy. Tam oddychałam innym powietrzem. Tam nikt mnie nie oceniał za to, jak parzę herbatę czy gdzie stawiam buty.

Kiedy wróciłam po dwóch dniach, Marek był blady ze złości.
– Jak mogłaś tak po prostu wyjechać?!

– Bo tu nie da się żyć! – krzyknęłam przez łzy.

Teściowa stała za nim z założonymi rękami i patrzyła na mnie triumfująco.
– Widzisz? Mówiłam ci synku… Ona nigdy tu nie pasowała.

Wtedy podjęłam decyzję. Zaczęłam szukać pracy w mieście i mieszkania do wynajęcia. Wiedziałam już, że nie mogę dłużej żyć pod jednym dachem z kobietą, która widzi we mnie tylko zagrożenie dla swojego porządku świata.

Marek próbował mnie przekonać do zmiany zdania:
– Przecież to tylko dom…
Ale dla mnie to był dom pełen lęku i upokorzenia.

Dziś mieszkam z dziećmi w małym mieszkaniu na Ursynowie. Jest ciasno i głośno, ale czuję się wolna. Czasem Marek przyjeżdża w weekendy – jeszcze próbujemy ratować nasze małżeństwo. Ale wiem jedno: nigdy więcej nie pozwolę sobie odebrać własnej przestrzeni i godności przez czyjeś „dobre rady”.

Czy naprawdę warto poświęcać siebie dla świętego spokoju innych? Czy dom rodzinny to zawsze miejsce bezpieczeństwa? A może czasem trzeba go opuścić, żeby naprawdę zacząć żyć?