Moje dzieci przez lata mnie ignorowały. Gdy usłyszały o testamencie, nagle wszyscy się pojawili – czy rodzina naprawdę liczy się tylko wtedy, gdy chodzi o pieniądze?
– Mamo, nie możesz być poważna! – głos Pawła odbił się echem od ścian mojego pustego salonu. Stał w drzwiach razem z żoną, Ewą, której mina wyrażała więcej pogardy niż troski. Obok nich, z założonymi rękami, stał mój młodszy syn, Tomek. Po raz pierwszy od lat cała trójka pojawiła się w moim domu bez zapowiedzi.
Jeszcze tydzień temu siedziałam tu sama, słuchając tykania zegara i szumu ulicy za oknem. Od śmierci męża minęło już siedem lat. Przez ten czas dzieci odwiedzały mnie coraz rzadziej – najpierw raz na miesiąc, potem raz na kwartał, aż w końcu przestali dzwonić nawet na imieniny. Czułam się jak duch we własnym domu. Czasem myślałam, że może to ja zrobiłam coś nie tak, może byłam zbyt wymagająca albo zbyt surowa. Ale przecież zawsze chciałam dla nich jak najlepiej.
Wszystko zmieniło się kilka dni temu, gdy podczas rozmowy telefonicznej z moją siostrzenicą Kasią rzuciłam półżartem: – Wiesz co, Kasiu? Może tobie zapiszę ten dom, skoro moje dzieci mają mnie gdzieś.
Nie spodziewałam się, że ta informacja dotrze do moich synów szybciej niż jakiekolwiek życzenia świąteczne. Dziś rano zadzwonił domofon. Usłyszałam głos Pawła: – Mama, otwórz! Musimy porozmawiać.
Gdy weszli do środka, poczułam dziwną mieszankę ulgi i niepokoju. Przez chwilę łudziłam się, że może przyszli po prostu mnie odwiedzić. Ale już po pierwszych słowach wiedziałam, że chodzi o coś zupełnie innego.
– Słyszałem, że chcesz przepisać dom na Kasię – zaczął Tomek bez ogródek. – To jakiś żart?
– A co cię to obchodzi? – odpowiedziałam ostrzej, niż zamierzałam. – Przez lata nie miałeś dla mnie czasu.
Ewa przewróciła oczami. – Mamo, przecież wiesz, że Paweł ciężko pracuje. My mamy swoje życie.
– A ja nie mam? – zapytałam cicho. – Myślicie, że starość to tylko czekanie na śmierć?
Nastała cisza. Widziałam, jak Paweł zaciska szczęki. Tomek patrzył gdzieś w bok, jakby nagle zainteresował go wzór na dywanie.
– Nie przesadzaj – burknął Paweł. – Zawsze mogłaś zadzwonić.
– Dzwoniłam – odpowiedziałam spokojnie. – Ale nigdy nie mieliście czasu.
Przez chwilę nikt się nie odzywał. W końcu Ewa westchnęła teatralnie:
– Mamo, nie rób sceny. Przecież jesteśmy rodziną.
Rodziną? Pamiętam te wszystkie święta spędzone samotnie przy stole, kiedy tłumaczyli się wyjazdami albo chorobą dzieci. Pamiętam łzy w oczach, gdy sąsiadka opowiadała o wnukach pomagających jej w ogrodzie, a ja nawet nie wiedziałam, jak mają na imię moje najmłodsze wnuki.
– Rodziną? – powtórzyłam gorzko. – Rodzina to nie tylko nazwisko i wspólne zdjęcia na Facebooku.
Paweł podszedł bliżej i położył mi rękę na ramieniu. Poczułam chłód jego dotyku.
– Mamo, przecież wiesz, że cię kochamy…
Zaśmiałam się krótko.
– Kochacie mnie czy mój dom?
Tomek spojrzał mi prosto w oczy:
– To niesprawiedliwe. Przecież zawsze byliśmy twoimi dziećmi.
– Byliście – poprawiłam go cicho. – Ale czy jesteście teraz?
Wtedy do pokoju wbiegła moja wnuczka Zosia, córka Tomka. Miała może dziesięć lat i patrzyła na mnie z niepokojem.
– Babciu, dlaczego wszyscy krzyczą?
Poczułam łzy napływające do oczu. Uklękłam przy niej i przytuliłam ją mocno.
– Nic się nie dzieje, kochanie. Po prostu rozmawiamy o ważnych sprawach.
Zosia spojrzała na mnie poważnie:
– Babciu, ja cię kocham nawet bez domu.
Te słowa przebiły się przez mur goryczy i żalu. Ale zaraz potem usłyszałam szept Ewy:
– No tak, dzieci zawsze wszystko psują…
Wstałam powoli i spojrzałam na wszystkich po kolei.
– Chcecie znać prawdę? Przez lata czekałam na wasze wsparcie, rozmowę, zwykłe „jak się czujesz?”. Nie potrzebuję opiekunki ani pieniędzy – potrzebuję rodziny. Ale wy przyszliście tu tylko dlatego, że boicie się stracić dom po rodzicach.
Paweł spuścił wzrok. Tomek wyszedł z pokoju bez słowa. Ewa zaczęła coś mamrotać pod nosem o niewdzięczności starszych ludzi.
Zostałam sama z Zosią.
Przez następne dni nikt się nie odezwał. Nawet telefon milczał jak zaklęty. Tylko Kasia zadzwoniła zapytać, czy czegoś mi nie potrzeba i czy dobrze się czuję po tej „rodzinnej naradzie”.
Wieczorami długo siedziałam przy oknie i patrzyłam na światła miasta. Zastanawiałam się: czy naprawdę wszystko sprowadza się do pieniędzy? Czy dom rodzinny to tylko majątek do podziału? Czy jeszcze kiedyś poczuję się częścią prawdziwej rodziny?
Może powinnam była być bardziej stanowcza wobec dzieci? Może za bardzo ich rozpieszczałam? A może po prostu świat się zmienił i starsi ludzie są dziś tylko przeszkodą do spadku?
Czasem myślę: co byście zrobili na moim miejscu? Czy warto walczyć o rodzinę za wszelką cenę? Czy lepiej zostawić wszystko komuś, kto naprawdę pamięta o człowieku, a nie tylko o jego majątku?
Czy dom rodzinny to jeszcze dom… jeśli nie ma w nim miłości?