„Wiedziałam o Twoich zdradach od dekady, ale grałam szczęśliwą żonę. Teraz odchodzę”: Po 25 latach małżeństwa czas na prawdę

– Myślisz, że nie wiem? – mój głos drżał, choć starałam się brzmieć pewnie. Stałam w kuchni, oparta o blat, a Andrzej patrzył na mnie z niedowierzaniem. W jego oczach widziałam cień strachu, którego nie widziałam od lat.

– O czym ty mówisz, Aniu? – zapytał, udając spokój, ale ręce mu się trzęsły.

– O tym, że od dziesięciu lat sypiasz z innymi kobietami. O tym, że przez dekadę grałam rolę szczęśliwej żony dla naszych dzieci, dla rodziców, dla sąsiadów. Ale już nie muszę. Już nie chcę.

Cisza. Tylko zegar na ścianie tykał głośniej niż zwykle. Przez chwilę miałam ochotę rzucić w niego kubkiem, byle przerwać tę nieznośną stagnację.

Pamiętam ten dzień jak przez mgłę. Był listopad, za oknem szaruga, a ja czułam się jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Przez lata zbierałam okruchy dowodów: zapach obcych perfum na jego koszulach, wiadomości w telefonie, który zawsze chował przed moim wzrokiem, nagłe wyjazdy „służbowe”. Z początku wypierałam prawdę. Przecież Andrzej był moim pierwszym i jedynym mężczyzną. Poznaliśmy się jeszcze na studiach w Krakowie – on studiował prawo, ja polonistykę. Wydawało mi się, że jesteśmy sobie pisani.

Z czasem jednak coś zaczęło się psuć. Najpierw były drobne kłamstewka – „muszę zostać dłużej w pracy”, „to tylko koleżanka z działu”. Potem coraz częściej wracał późno, a ja zostawałam sama z dziećmi i domem. Nasza córka Ola miała wtedy 12 lat, syn Bartek 9. Nie chciałam burzyć ich świata. Udawałam więc przed nimi i przed sobą, że wszystko jest w porządku.

Moja mama powtarzała: „Małżeństwo to kompromisy, Aniu. Czasem trzeba zacisnąć zęby”. Zaciskałam więc zęby przez dziesięć długich lat. Każda rocznica ślubu była dla mnie jak teatrzyk – uśmiechy do zdjęć, toast za „kolejne wspólne lata”, a potem łzy w poduszkę.

Najgorsze były święta. Wszyscy przy stole, Andrzej opowiadał dowcipy, dzieci śmiały się do rozpuku, a ja czułam się jak statystka we własnym życiu. Czasem patrzyłam na niego i zastanawiałam się: czy on naprawdę wierzy, że niczego nie zauważyłam? Czy aż tak mnie nie szanuje?

Pewnego dnia Ola wróciła do domu zapłakana. Miała wtedy 20 lat i studiowała psychologię w Warszawie. – Mamo, czy ty jesteś szczęśliwa? – zapytała nagle podczas obiadu. Zatkało mnie. Chciałam odpowiedzieć „tak”, ale słowa ugrzęzły mi w gardle.

– Dlaczego pytasz? – wydusiłam z siebie.

– Bo widzę, jak patrzysz na tatę. I jak często płaczesz w łazience.

Wtedy po raz pierwszy poczułam, że nie jestem już w stanie dłużej udawać. Dzieci dorosły. Nie musiałam już chronić ich przed prawdą.

Kiedy powiedziałam Andrzejowi, że wiem o wszystkim, najpierw zaprzeczał. Potem próbował mnie przekonać, że „to nic nie znaczyło”, że „każdemu może się zdarzyć”. W końcu zaczął mnie błagać o wybaczenie.

– Aniu, przecież mamy tyle wspólnych lat…

– Wspólnych? – przerwałam mu gorzko. – Ty miałeś swoje życie poza domem przez dekadę! Ja miałam tylko ciebie i dzieci.

Przez kolejne tygodnie próbował mnie przekonać do terapii małżeńskiej. Chodził za mną jak cień, przynosił kwiaty, gotował kolacje. Ale ja już nie potrafiłam patrzeć na niego tak jak dawniej.

Najtrudniej było powiedzieć o wszystkim dzieciom. Bałam się ich rozczarowania, ich gniewu na ojca… albo na mnie – za to, że tak długo milczałam.

Ola przytuliła mnie mocno i powiedziała: – Mamo, zasługujesz na szczęście. Bartek milczał przez kilka dni, potem napisał mi SMS-a: „Kocham Cię i zawsze będę po Twojej stronie”.

Rodzice byli w szoku. Mama płakała: – Aniu, przecież wy byliście tacy zgodni…

– Byliśmy tylko na zdjęciach – odpowiedziałam jej cicho.

Sąsiedzi zaczęli szeptać za moimi plecami. W małym mieście plotki rozchodzą się szybciej niż światło. Jedna z sąsiadek podeszła do mnie w sklepie:

– Pani Aniu, słyszałam… Proszę się trzymać.

Poczułam wtedy ulgę i wstyd jednocześnie. Ulgę – bo nie musiałam już udawać; wstyd – bo przez tyle lat pozwalałam się oszukiwać.

Rozwód był formalnością. Andrzej próbował jeszcze walczyć o dom, o wspólne mieszkanie… Ale ja chciałam tylko spokoju. Zgodziłam się na mniejsze mieszkanie w bloku na obrzeżach miasta. Zaczynałam wszystko od nowa mając 48 lat.

Pierwsze miesiące były najgorsze. Budziłam się w nocy z poczuciem winy i żalu do samej siebie: dlaczego tak długo pozwalałam mu na wszystko? Dlaczego nie odeszłam wcześniej?

Z czasem nauczyłam się żyć sama ze sobą. Zaczęłam chodzić na jogę, zapisałam się na kurs fotografii. Poznałam kilka kobiet w podobnej sytuacji – każda z nas miała swoją historię zdrady i samotności.

Czasem spotykam Andrzeja na ulicy. Patrzy na mnie z wyrzutem albo smutkiem – nie wiem już nawet, co czuję wobec niego. Może współczucie?

Dziś wiem jedno: żałować można tylko tego, czego się nie spróbowało zmienić. Przez lata byłam więźniem własnego strachu i konwenansów.

Czy można odzyskać utracone lata? Czy naprawdę trzeba poświęcać siebie dla pozorów szczęścia? Może lepiej późno niż wcale zacząć żyć naprawdę?