„Przywieź wnuki, ale nie zapomnij portfela” – Gorzka prawda rodzinnych spotkań w cieniu starości
– Mamo, przywieziemy dzieci w sobotę, ale… nie zapomnij portfela, bo musimy zatankować po drodze – głos Agnieszki brzmiał przez telefon sucho, jakby czytała listę zakupów. Zamarłam na chwilę, ścierając dłonią resztki ziemi z fartucha. W ogrodzie pachniało koperkiem i świeżo skoszoną trawą, ale w moim sercu rozlewał się chłód.
Odkąd przeszłam na emeryturę, wszystko miało być inaczej. Wyobrażałam sobie długie popołudnia przy stole, śmiech wnuków biegających po ogrodzie, rozmowy z dziećmi o wszystkim i o niczym. Tymczasem dom stał się pusty, a ja – niewidzialna. Zosia, moja młodsza córka, dzwoniła coraz rzadziej. Michał, syn, mieszkał w Warszawie i zawsze miał ważniejsze sprawy. Agnieszka przyjeżdżała tylko wtedy, gdy potrzebowała czegoś dla dzieci albo… pieniędzy.
W sobotę od rana krzątałam się po kuchni. Upiekłam szarlotkę według przepisu mojej mamy, ugotowałam rosół na wiejskiej kurze. Wazon z piwoniami postawiłam na stole, a w kącie czekały świeżo wyprane kocyki dla wnuków. Słyszałam już samochód na podjeździe. Serce zabiło mi mocniej.
– Babciu! – krzyknął Staś, rzucając się w moje ramiona. – A masz coś słodkiego?
– Oczywiście, kochanie – uśmiechnęłam się, choć w środku czułam ukłucie żalu. Nawet dzieci nauczyły się już, że u babci zawsze coś dostaną.
Agnieszka weszła za nimi, rozglądając się po kuchni.
– Mamo, masz może dwieście złotych? Muszę kupić buty dla Stasia, a wypłata dopiero za tydzień…
Podałam jej pieniądze bez słowa. Próbowałam nie patrzeć na jej wzrok – taki sam jak wtedy, gdy była małą dziewczynką i prosiła o loda na rynku. Tylko teraz nie było w nim już czułości.
Obiad minął szybko. Rozmowy toczyły się wokół rachunków, problemów w pracy Agnieszki i nowych zabawek dla dzieci. Nikt nie zapytał mnie, jak się czuję po ostatnim pobycie w szpitalu. Nikt nie zauważył opuchniętych dłoni ani tego, że coraz trudniej mi chodzić.
Wieczorem zostałam sama. Oparłam się o framugę drzwi i patrzyłam na pusty stół. W głowie dudniły mi słowa Agnieszki: „nie zapomnij portfela”. Czy naprawdę jestem już tylko bankomatem?
Następnego dnia zadzwoniła Zosia.
– Mamo, słyszałam od Agnieszki, że byłaś zmęczona po ich wizycie. Może powinnaś pomyśleć o domu opieki? Tam miałabyś towarzystwo i opiekę…
Zaniemówiłam. Przecież to mój dom! Tu są moje wspomnienia, zdjęcia na ścianach, ogród pełen malin i porzeczek. Ale Zosia mówiła dalej:
– Wiesz, my z Tomkiem mamy teraz ciężki okres. Dzieci dorastają, kredyt… Nie możemy cię tak często odwiedzać.
Po tej rozmowie długo siedziałam na ławce pod jabłonią. Przypomniałam sobie czasy, gdy byłam młoda i wszystko robiłam dla dzieci – szyłam im ubrania, piekłam ciasta na szkolne festyny, pomagałam przy lekcjach do późna w nocy. Teraz one nie mają dla mnie czasu.
Michał zadzwonił po tygodniu.
– Mamo, przepraszam, że tak rzadko się odzywam. Praca mnie pochłania… Ale słuchaj, czy mogłabyś pożyczyć mi tysiąc złotych? Oddam za miesiąc.
Zgodziłam się odruchowo. Po rozmowie długo płakałam w poduszkę. Czy naprawdę jestem dla nich tylko źródłem pieniędzy?
Wkrótce przyszła jesień. Ogród opustoszał, liście wirowały na wietrze. Coraz częściej budziłam się w nocy z bólem serca i pytaniem: co zrobiłam źle? Dlaczego moje dzieci nie potrafią być blisko bezinteresownie?
Pewnego dnia odwiedziła mnie sąsiadka, pani Helena.
– Pani Marysiu, widzę panią coraz smutniejszą. Moje dzieci też rzadko przyjeżdżają… Ale wie pani co? Zaczęłam chodzić do klubu seniora. Tam przynajmniej ktoś mnie słucha.
Zastanowiłam się nad tym długo. W końcu poszłam na spotkanie klubu seniora w remizie. Poznałam tam panią Jadzię i pana Stefana – oboje mieli podobne historie. Rozmawialiśmy godzinami o dawnych czasach i o tym, jak trudno jest być potrzebnym tylko wtedy, gdy trzeba coś dać.
Zaczęłam częściej wychodzić z domu. Zapisałam się na warsztaty rękodzieła i kurs komputerowy dla seniorów. Po raz pierwszy od lat poczułam się doceniona – nie za pieniądze czy prezenty dla wnuków, ale za siebie samą.
Dzieci dzwoniły coraz rzadziej. Czasem przyjeżdżały po pieniądze lub zostawiały wnuki na weekend. Przestałam już piec ciasta i gotować obiady na zapas – jeśli chcieli coś dostać, musieli poprosić wcześniej.
Któregoś dnia Agnieszka zadzwoniła zdziwiona:
– Mamo, dlaczego nie ma już szarlotki?
– Bo nie miałam ochoty piec – odpowiedziałam spokojnie.
Zapadła cisza.
– Mamo… wszystko w porządku?
– Tak, Agnieszko. Po prostu zaczęłam myśleć też o sobie.
Odkładając słuchawkę poczułam ulgę i smutek jednocześnie. Czy to źle chcieć być kochaną nie tylko za to, co mogę dać?
Czasem patrzę na zdjęcia dzieci z czasów ich dzieciństwa i pytam siebie: gdzie popełniłam błąd? Czy można jeszcze odzyskać prawdziwą bliskość w rodzinie? A może starość zawsze musi smakować goryczą samotności?