Jak pogodziłam się z odejściem Pawła: Moja walka o spokój serca i wiary

– Znowu go widziałaś? – głos mojej mamy przeszył ciszę kuchni, gdy wróciłam z wieczornego spaceru.

Nie odpowiedziałam od razu. Wpatrywałam się w parującą herbatę, próbując ukryć drżące dłonie. Paweł. Imię, które jeszcze kilka miesięcy temu wywoływało u mnie uśmiech, teraz sprawiało ból fizyczny. Widziałam go dziś na rynku – z tą nową dziewczyną, Martą. Trzymali się za ręce, śmiali się. Wyglądali na szczęśliwych.

– Aniu, musisz przestać o nim myśleć – mama próbowała być delikatna, ale w jej głosie czułam niecierpliwość. – To już przeszłość.

Przeszłość? Jak można tak po prostu wymazać dwa lata wspólnego życia? Nasze plany, rozmowy do późna, wspólne śniadania w niedzielę…

Wyszłam z kuchni, zanim łzy zdążyły popłynąć. W moim pokoju panował półmrok. Usiadłam na łóżku i zaczęłam się modlić. Nie prosiłam już o to, żeby Paweł wrócił. Prosiłam o spokój. O to, żebym mogła przestać czuć ten ból, tę zazdrość, która mnie pożerała od środka.

Ale nie było łatwo. Każdego dnia widziałam ich razem – w sklepie, w parku, nawet w kościele. Małe miasto nie pozwala zapomnieć. Plotki rozchodziły się szybciej niż wiatr. „Widzieliście Pawła z Martą? Podobno już razem mieszkają!” – słyszałam szeptane za moimi plecami.

Najgorsze były wieczory. Wtedy wracały wspomnienia: jego śmiech, dotyk dłoni, ciepło ramion. I pytania: dlaczego nie byłam wystarczająca? Co zrobiłam źle?

Pewnego dnia nie wytrzymałam. Zobaczyłam ich razem na przystanku autobusowym. Marta przytuliła się do niego tak naturalnie…

– Paweł! – zawołałam zanim zdążyłam się powstrzymać.

Odwrócił się zaskoczony. Marta spuściła wzrok.

– Aniu…

– Chciałam tylko… – głos mi się załamał – chciałam tylko powiedzieć, że… życzę wam szczęścia.

Nie wiem skąd wzięły się te słowa. Może z desperacji, może z potrzeby zamknięcia tego rozdziału. Paweł patrzył na mnie długo.

– Dziękuję – powiedział cicho.

Odeszłam szybko, czując jak serce wali mi w piersi. W domu zamknęłam się w łazience i płakałam długo. Mama próbowała wejść, ale poprosiłam ją o spokój.

Wieczorem przyszła do mnie babcia. Usiadła na brzegu łóżka i pogładziła mnie po włosach.

– Wiesz, Aniu… Ja też kiedyś straciłam kogoś ważnego. Myślałam, że świat się skończył. Ale wtedy zaczęłam się modlić nie o to, żeby wrócił, tylko żebym umiała przebaczyć – jemu i sobie.

Słuchałam jej długo tej nocy. Opowiadała o swoim pierwszym chłopaku, o tym jak długo nie mogła sobie wybaczyć własnych błędów. I jak dopiero wtedy, gdy odpuściła, poczuła ulgę.

Postanowiłam spróbować. Każdego dnia wieczorem klękałam przy łóżku i modliłam się: „Boże, daj mi siłę przebaczyć i pozwól mi uwierzyć, że zasługuję na szczęście”.

Nie przyszło to od razu. Były dni lepsze i gorsze. Czasem budziłam się z poczuciem pustki tak wielkiej, że trudno było oddychać. Innym razem czułam spokój – kruchy jak porcelana, ale jednak obecny.

Rodzina nie zawsze rozumiała moją walkę. Tata uważał, że przesadzam: „To tylko chłopak! Świat się nie kończy!” Siostra śmiała się: „Zobaczysz, jeszcze znajdziesz kogoś lepszego”. Ale dla mnie to nie było takie proste.

Zaczęłam chodzić na spotkania wspólnoty parafialnej. Tam poznałam ludzi z podobnymi doświadczeniami. Słuchałam historii innych dziewczyn – Magdy, która straciła narzeczonego w wypadku; Kasi, którą zostawił mąż dla innej kobiety po dziesięciu latach małżeństwa.

Pewnego wieczoru ksiądz Piotr powiedział coś, co zostało ze mną na długo:

– Przebaczenie to nie jest jednorazowy akt. To proces. Czasem trzeba przebaczać codziennie – sobie i innym.

Zaczęłam pisać listy do Pawła – nigdy ich nie wysłałam. Pisałam o tym, co czuję: ból, żal, tęsknotę… Ale też wdzięczność za wspólne chwile i za to, czego mnie nauczył.

Powoli zaczęłam dostrzegać małe radości: zapach świeżo upieczonego chleba w piekarni obok domu; śmiech dzieci na placu zabaw; ciepło słońca na twarzy podczas spaceru po lesie.

Któregoś dnia spotkałam Martę samą w sklepie spożywczym. Zatrzymała się przy mnie niepewnie.

– Aniu… Przepraszam.

Spojrzałam na nią uważnie. W jej oczach widziałam lęk i poczucie winy.

– Nie musisz przepraszać – odpowiedziałam cicho. – To nie twoja wina.

Uśmiechnęła się przez łzy.

Wróciłam do domu lżejsza o ten ciężar gniewu i zazdrości.

Dziś wiem jedno: czasem trzeba pozwolić odejść temu, co kochaliśmy najbardziej. Nie po to, żeby zapomnieć – ale żeby zrobić miejsce na coś nowego.

Często pytam siebie: czy naprawdę potrafiłam przebaczyć? Czy jestem gotowa znów zaufać? Może właśnie w tej niepewności kryje się prawdziwa siła…

A wy? Jak radzicie sobie z bólem po stracie? Czy potraficie przebaczyć – innym i sobie?