Noc, kiedy straciłam Zosię: Wyznania babci rozdartej między winą a przebaczeniem
– Helena, czy ty w ogóle słyszysz, co do ciebie mówię?! – głos mojej córki, Magdy, przeszył ciszę jak nóż. Stałyśmy w kuchni, a ja patrzyłam na jej roztrzęsione dłonie, które zaciskały się na kubku z herbatą. W powietrzu wisiał zapach rumianku i… strachu. Strachu, który od tamtej nocy nie opuszcza mnie ani na chwilę.
To była zwyczajna sobota. Magda z mężem mieli wyjść na rocznicową kolację, a ja z radością zgodziłam się zostać z Zosią. Miałyśmy swoje rytuały: bajka przed snem, ciepłe mleko, potem wspólne czytanie „Dzieci z Bullerbyn”. Zosia była moim oczkiem w głowie – jasnowłosa, z dołeczkami w policzkach i tym śmiechem, który potrafił rozświetlić nawet najbardziej pochmurny dzień.
Tamtej nocy wszystko się zmieniło.
Zosia obudziła się około drugiej nad ranem. Najpierw myślałam, że to tylko koszmar – przyszła do mnie do łóżka, wtuliła się i powiedziała: „Babciu, boli mnie brzuszek”. Pogłaskałam ją po głowie, podałam wodę. Ale ból nie mijał. Zosia zaczęła płakać, potem krzyczeć. Zrobiło mi się gorąco ze strachu. W panice szukałam termometru – 39,7 stopni. Próbowałam ją uspokoić, podałam syrop przeciwgorączkowy. W głowie miałam tylko jedną myśl: „Nie panikuj, Helena, dzieci czasem chorują”.
Ale Zosia słabła w oczach. Jej skóra stała się blada jak papier, oczy przestały błyszczeć. Zadzwoniłam do Magdy – odebrała od razu.
– Mamo, co się dzieje?!
– Zosia ma wysoką gorączkę… bardzo ją boli brzuch…
– Dzwoniłaś po karetkę?!
Zawahałam się. Nie chciałam robić zamieszania…
– Jeszcze nie…
– MAMO! Dzwoń NATYCHMIAST!
To był moment, w którym poczułam się jak dziecko. Bezradna, przestraszona, winna. Karetka przyjechała po dziesięciu minutach. Lekarze zabrali Zosię na sygnale do szpitala. Ja zostałam w pustym mieszkaniu z kubkiem zimnej herbaty i sercem rozrywanym przez strach.
Zosia walczyła o życie przez trzy dni. Diagnoza: ostre zapalenie wyrostka robaczkowego z perforacją i sepsą. Lekarze mówili, że liczyła się każda minuta. Że gdybym zadzwoniła wcześniej…
Magda nie patrzyła mi w oczy przez tygodnie. Jej mąż, Tomek, milczał przy każdym rodzinnym obiedzie. Ja chodziłam po mieszkaniu jak cień. W nocy słyszałam płacz Zosi – ten sam płacz z tamtej nocy – i budziłam się zlana potem.
Pewnego dnia Magda przyszła do mnie sama.
– Mamo…
Usiadła naprzeciwko mnie przy kuchennym stole. Długo milczałyśmy.
– Nie mogę ci wybaczyć… jeszcze nie teraz – powiedziała cicho. – Ale wiem, że kochasz Zosię. Wiem też, że zrobiłaś wszystko, co umiałaś.
Łzy popłynęły mi po policzkach.
– Przepraszam… Gdybym tylko…
– Nie chcę już tego słyszeć – przerwała mi. – Musimy żyć dalej. Dla Zosi.
Zosia wróciła do domu po miesiącu w szpitalu. Była słaba, wychudzona, ale uśmiechnęła się do mnie na powitanie.
– Babciu… będziesz mi czytać?
Ten moment był jak promień słońca po burzy.
Ale rana została. Każde spotkanie rodzinne było pełne napięcia. Czułam spojrzenia Magdy i Tomka – pełne żalu i niewypowiedzianych pretensji. Próbowałam naprawić wszystko: gotowałam ulubione dania Zosi, kupowałam jej książki, zabierałam na spacery po Plantach. Ale czy można naprawić coś takiego?
Często wracam myślami do tamtej nocy. Do tej jednej decyzji – tej zwłoki w zadzwonieniu po karetkę. Czy to była pycha? Strach przed przyznaniem się do bezradności? A może zwykłe ludzkie zagubienie?
Pewnego wieczoru usiadłam z Zosią na ławce pod Wawelem.
– Babciu… dlaczego płaczesz?
– Bo bardzo cię kocham i boję się cię stracić.
Zosia przytuliła mnie mocno.
– Ja też cię kocham. Już nie płacz.
Te słowa były jak balsam na moją duszę. Ale wciąż noszę w sobie ciężar winy.
Czasem myślę: ile warte jest przebaczenie? Czy można je otrzymać od innych, jeśli samemu sobie nie potrafi się wybaczyć? Czy rodzina może przetrwać taką próbę?
Może ktoś z was też nosi w sobie winę, której nie potrafi z siebie zrzucić? Jak nauczyć się żyć dalej? Czy naprawdę zasługuję na przebaczenie?