Gorzka prawda na poduszce: „Przyjechałam na zawsze” – historia Magdy z Białegostoku
Weszłam do mieszkania i już w przedpokoju poczułam, że coś jest nie tak. Cisza była zbyt gęsta, a powietrze przesycone obcym zapachem perfum. Zrzuciłam z siebie płaszcz, rzuciłam torbę na podłogę i weszłam do sypialni. Na białej poszewce leżał długi, czarny włos – nie mój. Zamarłam. Przez chwilę patrzyłam na niego, jakby miał zaraz zniknąć, jakby to był tylko zły sen. Ale nie znikał. Był dowodem. Dowodem na to, że mój mąż, Paweł, nie spał tej nocy sam.
Z kuchni dobiegał dźwięk lodówki, a na stole stały dwie szklanki po whisky – jedna z odciśniętym śladem szminki. Przesunęłam palcem po krawędzi szkła i poczułam łzy napływające do oczu. Ale nie płakałam. Nie tym razem. Zamiast tego usiadłam na krześle i zaczęłam się śmiać – cicho, gorzko, jakby ktoś opowiedział mi najokrutniejszy żart świata.
Miałam 36 lat i czułam się jak staruszka. Zawsze byłam tą silną – Magda z Białegostoku, która poradzi sobie ze wszystkim. Wychowałam się w bloku na Dziesięcinach, gdzie matka pracowała na dwa etaty, a ojciec odszedł do innej kobiety, gdy miałam dziesięć lat. Od tamtej pory wiedziałam, że na nikogo nie mogę liczyć. Skończyłam liceum z wyróżnieniem, dostałam się na filologię polską na Uniwersytecie w Białymstoku i dorabiałam wieczorami w barze mlecznym „Pod Topolą”.
To tam poznałam Pawła – przystojnego prawnika po aplikacji, który przychodził na pierogi ruskie i zawsze zostawiał napiwek. Był starszy o siedem lat, miał własne mieszkanie w centrum i samochód z salonu. Dla mnie był jak bilet do lepszego świata. Zakochałam się bez pamięci. On też wydawał się zakochany – przynajmniej na początku.
Ślub był skromny, ale elegancki – w restauracji nad Supraślą, z rodziną i kilkoma przyjaciółmi. Moja matka płakała ze wzruszenia, a teściowa, pani Grażyna, patrzyła na mnie jak na intruza. „Paweł mógłby znaleźć sobie kogoś z lepszej rodziny” – usłyszałam kiedyś przez przypadek w kuchni. Udawałam, że nie słyszę.
Przez pierwsze dwa lata było dobrze. Pracowałam jako nauczycielka polskiego w liceum, Paweł robił karierę w kancelarii ojca. Mieliśmy plany: dom pod miastem, dzieci, wakacje w Chorwacji. Ale dzieci nie przychodziły. Najpierw były żarty: „Może za dużo kawy pijesz”, „Może stres”. Potem zaczęły się badania, wizyty u lekarzy, hormony. W końcu usłyszałam wyrok: „Pani Magdo, szanse są minimalne”.
Paweł milczał przez całą drogę powrotną z kliniki w Warszawie. W domu rzucił tylko:
– Może spróbujemy jeszcze raz za rok.
Ale wiedziałam już wtedy, że coś się zmieniło. Zaczął wracać coraz później, wyjeżdżać służbowo do Krakowa albo Poznania. Ja zostawałam sama w naszym mieszkaniu i patrzyłam na puste łóżko.
Teściowa coraz częściej dzwoniła:
– Magda, może powinnaś dać Pawłowi wolną rękę? On jest jeszcze młody…
Zaciskałam zęby i odpowiadałam:
– Proszę się nie martwić o nasz związek.
Ale ona nie odpuszczała.
W pracy też nie było łatwo. Uczniowie coraz bardziej bezczelni, dyrektorka wiecznie niezadowolona:
– Pani Magdo, rodzice skarżą się, że jest pani zbyt wymagająca.
A ja chciałam tylko nauczyć ich czegoś więcej niż „Lalka” i „Pan Tadeusz”.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie moja młodsza siostra, Aneta:
– Magda… mama jest w szpitalu. Znowu serce.
Pojechałam do niej natychmiast. Siedziałam przy jej łóżku całą noc i patrzyłam na jej pomarszczone dłonie.
– Nie martw się o mnie – powiedziała cicho. – Ty musisz żyć swoim życiem.
Ale jakie to było życie?
Po powrocie do domu znalazłam Pawła siedzącego w kuchni z walizką.
– Wyjeżdżam do Warszawy na kilka dni – rzucił bez spojrzenia.
– Znowu? – zapytałam drżącym głosem.
– Takie życie – odpowiedział i wyszedł.
Wtedy zaczęły się plotki. Koleżanka z pracy powiedziała mi wprost:
– Widziałam Pawła z jakąś blondynką w Galerii Jurowieckiej.
Udawałam, że mnie to nie rusza.
Ale dziś ten włos na poduszce był już wszystkim. Dowodem zdrady i końca złudzeń.
Spakowałam walizkę w pół godziny. Wzięłam tylko najpotrzebniejsze rzeczy: kilka ubrań, dokumenty, zdjęcie mamy i książkę „Mały Książę”, którą dostałam od niej na osiemnastkę. Napisałam Pawłowi krótką wiadomość: „Nie wracam. Nie szukaj mnie.”
Pojechałam do Anety do Hajnówki. Przyjęła mnie bez słowa pytania – tylko mocno przytuliła.
– Wiedziałam… – szepnęła.
Przez kilka dni spałam na kanapie w jej salonie i patrzyłam w sufit.
– Co teraz? – pytała Aneta.
– Nie wiem…
Mama wyszła ze szpitala po tygodniu. Zamieszkałyśmy razem w jej małym mieszkaniu na Dziesięcinach. Pomagałam jej w codziennych sprawach: zakupy, lekarze, gotowanie zupy pomidorowej według jej przepisu.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie koleżanka ze studiów – Iwona:
– Magda… słyszałaś o tej rodzinie z Supraśla? Zginęli w wypadku samochodowym… Została mała dziewczynka…
Serce mi stanęło.
– Kto się nią zajmie?
– Podobno szukają rodziny zastępczej…
Nie spałam całą noc. Przypomniało mi się dzieciństwo bez ojca i samotność mamy po jego odejściu. Następnego dnia pojechałam do ośrodka adopcyjnego.
Pani psycholog spojrzała na mnie uważnie:
– Jest pani pewna?
– Tak – odpowiedziałam bez wahania.
Rozpoczęła się długa procedura: wywiady środowiskowe, badania psychologiczne, rozmowy z kuratorem. Mama wspierała mnie jak mogła:
– Dasz radę… Jesteś silna.
Aneta była sceptyczna:
– Magda… czy ty naprawdę chcesz wychowywać cudze dziecko?
– A czy ja byłam dla ciebie obca? – odpowiedziałam ostro.
Po kilku miesiącach dostałam telefon:
– Pani Magdo… może pani poznać Hanię.
Miała pięć lat i ogromne brązowe oczy pełne strachu i ciekawości jednocześnie.
Pierwsze spotkanie było niezręczne:
– Cześć Haniu…
Dziewczynka milczała i tuliła misia do piersi.
Ale po godzinie podeszła do mnie i szepnęła:
– Mogę cię przytulić?
Łzy popłynęły mi po policzkach.
Kiedy Hania zamieszkała z nami oficjalnie, mama była już bardzo słaba.
– Kochaj ją tak samo jak mnie – powiedziała przed śmiercią.
Obiecałam jej to przy jej łóżku w hospicjum.
Paweł próbował się ze mną skontaktować kilka razy – dzwonił, pisał maile:
– Chcę porozmawiać…
Ale ja już nie chciałam rozmawiać. On miał już nową rodzinę – dowiedziałam się od wspólnej znajomej, że jego nowa partnerka jest w ciąży.
Teściowa zadzwoniła raz:
– Magda… Paweł żałuje…
Rozłączyłam się bez słowa.
Dziś siedzę przy biurku w pokoju Hani i patrzę na nią jak rysuje kredkami dom z czerwonym dachem i trzy postacie: ona, ja i babcia Ania (moja mama). Czasem myślę o tym wszystkim co straciłam – małżeństwo, złudzenia o szczęściu, spokój ducha… Ale patrząc na Hanię wiem jedno: warto było zacząć od nowa.
Czy można być szczęśliwym mimo wszystko? Czy rodzina to tylko więzy krwi? Może czasem trzeba stracić wszystko, by odnaleźć siebie naprawdę?