Niechciana na własnym weselu: Historia Katarzyny, małżeństwa i rodzinnych podziałów
— Nie jesteś zaproszona, Katarzyno. — Te słowa, wypowiedziane przez moją pasierbicę Zosię, dźwięczą mi w uszach już trzeci dzień. Stoję w kuchni, ściskając w dłoniach kubek zimnej kawy, patrząc przez okno na ogród, w którym kiedyś razem sadziłyśmy tulipany. Zosia miała wtedy dwanaście lat i była jeszcze dzieckiem, które czasem tuliło się do mnie, gdy bała się burzy. Teraz ma dwadzieścia cztery i właśnie wychodzi za mąż. A ja? Ja nie jestem częścią tej uroczystości.
Wszystko zaczęło się niewinnie. Kiedy poznałam Piotra, był już rozwiedziony i miał córkę z poprzedniego małżeństwa. Byłam młoda, zakochana i pełna nadziei, że uda nam się stworzyć nową rodzinę. Zosia była nieufna, ale starałam się być cierpliwa. Pieczenie ciastek, wspólne wycieczki do zoo, wieczory z bajkami — robiłam wszystko, by poczuła się kochana. Czasem miałam wrażenie, że się otwiera, ale potem przychodziły dni, kiedy patrzyła na mnie z chłodem odziedziczonym po matce.
Piotr zawsze powtarzał: „Daj jej czas, Kaśka. To trudne dla niej.” I dawałam czas. Lata mijały, a ja coraz bardziej czułam się jak gość we własnym domu. Zosia dorastała, a ja stawałam się dla niej coraz bardziej przezroczysta. Kiedy miała szesnaście lat, zaczęły się kłótnie — o szkołę, o chłopaków, o to, że nie jestem jej matką. Bolało mnie to bardziej niż chciałam przyznać.
Najgorsze przyszło po maturze. Zosia wyprowadziła się do matki, a Piotr zaczął spędzać coraz więcej czasu w pracy. Nasze małżeństwo zaczęło się kruszyć pod ciężarem niedopowiedzeń i żalu. Czułam się winna — może byłam zbyt surowa? Może zbyt bardzo chciałam być dla niej matką?
Kilka tygodni temu Piotr wrócił do domu z wiadomością: „Zosia wychodzi za mąż.” Ucieszyłam się szczerze — mimo wszystkiego chciałam jej szczęścia. Zapytałam: „Jak mogę pomóc?” Piotr spojrzał na mnie dziwnie: „Zosia nie chce cię na ślubie.”
Poczułam się tak, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Próbowałam rozmawiać z Zosią. Zadzwoniłam do niej — odebrała po kilku sygnałach.
— Cześć Zosiu…
— Czego chcesz?
— Chciałam tylko… zapytać, czy naprawdę nie chcesz mnie na swoim ślubie?
— To jest mój dzień. Nie chcę udawać przed rodziną i znajomymi, że jesteśmy blisko. Nie jesteśmy rodziną.
Zaniemówiłam. Próbowałam jeszcze coś powiedzieć, ale usłyszałam tylko sygnał zakończonego połączenia.
Piotr był wściekły. Krzyczał na Zosię przez telefon, potem dzwonił do swojej byłej żony — Anny — żeby „coś z tym zrobiła”. Anna jednak tylko wzruszyła ramionami: „To jej decyzja.”
W domu zapanowała cisza. Piotr chodził naburmuszony, unikał mojego wzroku. Ja płakałam nocami do poduszki. Przez lata próbowałam być dobrą macochą — czy to wszystko było na nic?
Dzień ślubu nadszedł szybciej niż myślałam. Siedziałam sama w kuchni, słuchając odgłosów miasta za oknem. Piotr wyszedł rano — miał odprowadzić Zosię do kościoła. Nie zostawił nawet karteczki.
W południe zadzwoniła moja mama:
— Kasiu, jak się trzymasz?
— Mamo… czuję się jak powietrze.
— Wiem, kochanie. Ale zrobiłaś wszystko, co mogłaś.
Po południu przyszła sąsiadka, pani Basia:
— Katarzyno, nie przejmuj się tak! Dzieci bywają okrutne.
— Ale ja ją kochałam jak własną córkę…
— Wiem. Ale czasem to nie wystarcza.
Wieczorem wrócił Piotr. Był zmęczony i rozgoryczony.
— I co? — zapytałam cicho.
— Było pięknie… Ale bez ciebie to nie to samo.
Usiadł naprzeciwko mnie i przez chwilę milczeliśmy.
— Może powinniśmy byli zrobić coś inaczej? — spytał w końcu.
— Może… Ale już za późno.
Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. W głowie kłębiły mi się pytania: Czy naprawdę można być częścią rodziny tylko dlatego, że się tego chce? Czy miłość zawsze musi być odwzajemniona?
Patrzę teraz na swoje odbicie w oknie i zastanawiam się: ile jeszcze razy będę musiała udowadniać swoją wartość? Czy rodzina to tylko więzy krwi? A może to coś więcej — coś, co buduje się latami i co równie łatwo można stracić jednym słowem?
Może ktoś z was zna odpowiedź…