Trzy rzeczy nad morzem: Historia o rodzinnych sekretach i odwadze, by wybrać własną drogę
Wszystko zaczęło się od trzaśnięcia drzwiami. Nie tych od mieszkania w bloku na Pradze, które znałam na pamięć, ale tych od starego, wynajętego domku w Jastrzębiej Górze. Stałam na progu z jedną walizką, a w niej tylko trzy rzeczy: sweter po dziadku, aparat analogowy i list. List, którego nie miałam odwagi otworzyć przez ostatnie dwa tygodnie.
Była połowa lutego, Bałtyk szalał pod szarym niebem, a ja czułam się jak rozbitek. W domu pachniało wilgocią i kurzem, a podłoga skrzypiała przy każdym kroku. Przez chwilę miałam ochotę zawrócić, wrócić do Warszawy, do tego wszystkiego, co bolało, ale wiedziałam, że nie mogę. Po śmierci mamy nie potrafiłam już tam oddychać. Każdy przedmiot przypominał mi jej głos, jej śmiech, nawet jej gniew. „Nie zostawiaj mnie samej!” – krzyczała kiedyś podczas kłótni o ojca, którego nigdy nie poznałam. Teraz to ja zostałam sama.
Sweter dziadka był ciężki i szorstki, pachniał mydłem i starym dymem z pieca kaflowego. Zakładałam go codziennie, jakby mógł mnie ochronić przed zimnem świata. Aparat – prezent od mamy na osiemnaste urodziny – miał w środku niedokończoną kliszę. Ostatnie zdjęcie zrobiłam rok temu, na jej imieninach. Potem już nie miałam siły patrzeć przez obiektyw.
List leżał na dnie walizki, w grubej kopercie z niebieskim paskiem. „Otworzysz, kiedy będziesz gotowa” – powiedziała mama tuż przed śmiercią. Ale kiedy jest się gotowym na prawdę?
Pierwsze dni mijały mi na bezsennych nocach i długich spacerach po pustej plaży. Morze nie koiło – szumiało jak pytanie bez odpowiedzi. W dzień próbowałam czytać książki znalezione na półkach – stare kryminały i romansidła po niemiecku – ale litery zlewały się w jedno. Wieczorami gotowałam sobie herbatę i patrzyłam przez okno na zamglone światła latarni.
Trzeciego dnia zadzwoniła ciotka Zosia.
– „Wiktoria, wracaj do domu. Tu nie ma czego szukać nad tym morzem.”
– „Nie mogę, ciociu. Muszę… Muszę coś zrozumieć.”
– „Twoja matka by tego nie chciała.”
– „A skąd wiesz?” – odpowiedziałam ostrzej niż zamierzałam i rozłączyłam się.
Ciotka zawsze była twarda jak stal. Po śmierci mamy próbowała przejąć stery w rodzinie – organizowała pogrzeb, dzieliła rzeczy, nawet próbowała sprzedać mieszkanie bez mojej zgody. Kiedy powiedziałam jej o liście, zamilkła na długo.
Wieczorem wyjąłam aparat i poszłam na plażę. Zrobiłam kilka zdjęć: rozbitej butelki po piwie, samotnego mewa na falochronie, własnych stóp w przemoczonych trampkach. Ostatnią klatkę zostawiłam pustą.
Następnego dnia przyszedł listonosz z paczką od ojca chrzestnego – słoik ogórków i kartka: „Trzymaj się tam, Wiki”. Uśmiechnęłam się przez łzy.
W końcu nadszedł wieczór, kiedy nie mogłam już dłużej uciekać. Usiadłam przy kuchennym stole, zapaliłam świecę i otworzyłam kopertę. Ręce mi drżały.
„Wiktoria,
Jeśli to czytasz, to znaczy, że już mnie nie ma. Przepraszam za wszystkie kłamstwa i przemilczenia. Twój ojciec… Nie był tym człowiekiem, za którego go uważałaś. Nazywa się Andrzej Nowak. Mieszka w Gdańsku. Nigdy nie wiedział o Tobie. Zostawiam Ci numer telefonu i adres. Masz prawo go poznać albo zostawić tę sprawę za sobą. Wybacz mi.
Mama”
Przez chwilę siedziałam w ciszy tak gęstej, że słyszałam bicie własnego serca. Andrzej Nowak? Przecież mama zawsze mówiła, że ojciec był marynarzem i zginął na morzu. Kłamstwo za kłamstwem.
Zadzwoniłam do ciotki.
– „Dlaczego mi nie powiedziałaś?”
– „To nie była moja tajemnica.”
– „Ale wiedziałaś?”
– „Domyślałam się… Twoja matka bała się prawdy bardziej niż czegokolwiek.”
– „A ja? Ja mam teraz co zrobić z tym wszystkim?”
– „Zrób to, co czujesz.”
Rzuciłam telefon na łóżko i rozpłakałam się jak dziecko.
Kolejne dni były jak zawieszone między snem a jawą. Chodziłam po miasteczku, zaglądałam do sklepów spożywczych i piekarni, rozmawiałam z panią Haliną z warzywniaka o pogodzie i cenach ziemniaków. Wszyscy byli tu dla siebie obcy i bliscy zarazem – jakby każdy nosił swój własny ciężar.
Wieczorami pisałam smsy do przyjaciółki z liceum:
– „Wiki, wracaj! Tu życie toczy się dalej!”
– „Nie mogę jeszcze.”
– „Chociaż napisz do tego Andrzeja.”
– „Nie wiem… Może jutro.”
W końcu zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam pod numer z listu.
– „Halo?” – odezwał się głos mężczyzny.
– „Dzień dobry… Czy rozmawiam z panem Andrzejem Nowakiem?”
– „Tak… A kto mówi?”
– „Nazywam się Wiktoria Zielińska… To może zabrzmieć dziwnie… Ale moja mama była pańską dawną znajomą… Barbarą Zielińską.”
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– „Barbarą…?”
– „Tak… Chciałabym się spotkać.”
Umówiliśmy się tydzień później w kawiarni przy dworcu w Gdańsku.
Przez ten tydzień nie spałam prawie wcale. Wyobrażałam sobie setki scenariuszy: że mnie wyśmieje, wyrzuci za drzwi albo powie, że nie chce mieć ze mną nic wspólnego.
W dzień spotkania ubrałam sweter dziadka i zabrałam aparat. W kawiarni pachniało kawą i cynamonem. Andrzej był wysoki, siwy, miał ciepłe oczy.
– „Wiktoria?”
– „Tak.”
Usiedliśmy naprzeciwko siebie.
– „Twoja mama… Była wyjątkową kobietą.”
– „Dlaczego mnie zostawiła? Dlaczego nigdy mi o panu nie powiedziała?”
Westchnął ciężko.
– „Byliśmy młodzi… Ona bała się skandalu. Ja wtedy miałem żonę…”
Zamarłam.
– „Czyli… jestem owocem zdrady?”
Zacisnął dłonie na filiżance.
– „Nie wiem, czy to dobre słowo… Ale tak wyszło.”
Rozmawialiśmy długo – o przeszłości, o tym jak wyglądało życie mojej mamy zanim pojawiłam się na świecie. O jego rodzinie – miał dwóch synów z pierwszego małżeństwa, wnuki.
Wróciłam do domku nad morzem jeszcze bardziej rozdarta niż wcześniej. Czy powinnam próbować budować relację z kimś takim? Czy to w ogóle możliwe?
Napisałam do ciotki:
– „Spotkałam go.”
– „I co teraz?”
– „Nie wiem.”
– „Może czas wrócić do siebie?”
Odpisałam tylko: „Jeszcze nie teraz.”
Przez kolejne dni robiłam zdjęcia wszystkiego: starych domów rybackich, dzieci bawiących się na śniegu, własnej twarzy odbitej w oknie sklepu spożywczego. Ostatnią klatkę zostawiłam dla siebie – zrobiłam zdjęcie listu trzymanego w dłoniach.
Pewnego wieczoru przyszła pani Halina z warzywniaka z ciastem drożdżowym.
– „Niech pani nie siedzi tak sama! Pogadajmy!”
Usiadłyśmy przy herbacie.
– „Wie pani… Czasem trzeba wyjechać daleko od domu, żeby znaleźć siebie.”
Uśmiechnęła się ciepło.
Po miesiącu wróciłam do Warszawy. Mieszkanie już nie bolało tak bardzo – było puste, ale moje. Sweter dziadka powiesiłam na krześle przy oknie. Aparat schowałam do szuflady razem z wywołanymi zdjęciami.
A list? List leży na biurku – otwarty, przeczytany setki razy. Czasem myślę o Andrzeju Nowaku – czy zadzwonić jeszcze raz? Czy spróbować być częścią jego życia?
Ale może najważniejsze jest to, że mam wybór?
Czy każda prawda musi być wypowiedziana głośno? Czy czasem lepiej zostawić przeszłość za sobą i po prostu żyć dalej?
A Wy – co byście zrobili na moim miejscu?