Miłość po siedemdziesiątce: Czy można jeszcze raz zaufać sercu?
– Znowu siedzisz przy tym oknie, mamo? – głos mojej córki, Magdy, rozbrzmiewa w pustym mieszkaniu jak echo dawnych kłótni.
Nie odpowiadam od razu. Patrzę na krople deszczu spływające po szybie i próbuję znaleźć w nich sens ostatnich miesięcy. Moje życie po siedemdziesiątce miało być spokojne, przewidywalne. Miało być… a jednak los postanowił inaczej.
Wszystko zaczęło się w parku Skaryszewskim. Siedziałam na ławce z książką, próbując nie myśleć o tym, jak bardzo brakuje mi rozmów z mężem, który odszedł pięć lat temu. Obok przysiadł się starszy pan z siwą brodą i pogodnym uśmiechem. – Czyta pani Szymborską? – zapytał. – To moja ulubiona poetka.
Uśmiechnęłam się nieśmiało. – Też ją lubię. Pozwala mi wierzyć, że jeszcze coś pięknego może się wydarzyć.
– Zawsze może – odpowiedział i spojrzał mi prosto w oczy. Tak poznałam Jana.
Zaczęliśmy spotykać się regularnie. Najpierw w parku, potem na kawie w pobliskiej kawiarni. Jan był inny niż wszyscy mężczyźni, których znałam. Miał w sobie spokój i ciepło, ale też jakąś tajemnicę. Czasem zamyślał się nagle, jakby coś go bolało.
Moja rodzina szybko zauważyła zmiany. Magda była podejrzliwa. – Mamo, co ty wyprawiasz? Przecież to nie wypada! – mówiła z wyrzutem. Syn, Tomek, milczał, ale widziałam w jego oczach niepokój.
Nie przejmowałam się tym. Po raz pierwszy od lat czułam się żywa. Jan opowiadał mi o swoim dzieciństwie w Lublinie, o pracy w bibliotece, o żonie, która zmarła na raka. Byliśmy do siebie podobni – oboje samotni, oboje spragnieni bliskości.
Pewnego dnia zaprosił mnie do siebie na kolację. Jego mieszkanie było pełne książek i starych fotografii. Przy winie opowiedział mi o swoim synu, który wyjechał do Anglii i nie odzywa się od lat.
– Czasem myślę, że już nikomu nie jestem potrzebny – powiedział cicho.
Dotknęłam jego dłoni. – Jesteś mi potrzebny.
To był początek czegoś pięknego i bolesnego zarazem. Zaczęliśmy planować wspólne wyjazdy, rozmawiać o przyszłości – choć tej przyszłości nie zostało nam wiele.
Ale wtedy zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Jan coraz częściej znikał bez słowa, nie odbierał telefonu przez całe dni. Kiedy pytałam, odpowiadał wymijająco:
– Musiałem coś załatwić. Nie martw się.
Nie dawało mi to spokoju. Pewnego dnia postanowiłam go odwiedzić bez zapowiedzi. Drzwi otworzyła mi kobieta w moim wieku.
– Dzień dobry… Szukam Jana – wydukałam zaskoczona.
Kobieta spojrzała na mnie z chłodnym uśmiechem.
– Jan jest moim mężem. Kim pani jest?
Świat zawirował mi przed oczami. Nie pamiętam, co odpowiedziałam. Wróciłam do domu jak we śnie.
Jan przyszedł wieczorem. Był blady i zmęczony.
– Chciałem ci powiedzieć… Ale bałem się cię stracić – zaczął cicho.
– Więc kłamałeś cały czas? – głos mi drżał.
– Moja żona jest chora na Alzheimera. Opiekuję się nią od lat. Czasem mam wrażenie, że już mnie nie poznaje… Potrzebowałem kogoś, kto przypomni mi, że jeszcze żyję.
Poczułam gniew i współczucie jednocześnie. Z jednej strony byłam zdradzona, z drugiej – rozumiałam jego samotność.
Rodzina dowiedziała się o wszystkim przypadkiem. Magda była wściekła:
– Mamo! Jak mogłaś być tak naiwna? Przecież on cię wykorzystał!
Tomek milczał jeszcze dłużej niż zwykle.
Przez wiele tygodni nie mogłam spać. Wspomnienia naszych spacerów mieszały się z poczuciem winy i żalu. Czy miałam prawo być szczęśliwa kosztem innej kobiety? Czy Jan miał prawo szukać pocieszenia u mnie?
W końcu napisałam do niego list:
„Janek,
Nie wiem, czy potrafię ci wybaczyć kłamstwo, ale wiem jedno: dzięki tobie przypomniałam sobie, że potrafię kochać. Może to wystarczy na resztę mojego życia.”
Dziś siedzę przy oknie i patrzę na ludzi spieszących się pod parasolami. Moje dzieci znów traktują mnie jak starą kobietę, która powinna już tylko czekać na śmierć. Ale ja wiem swoje.
Czy miłość po siedemdziesiątce jest grzechem? Czy można jeszcze raz zaufać sercu, nawet jeśli ono już tyle razy zostało złamane?