Gdzie miłość kryje się w talerzu zupy – Historia polskiej rodziny na krawędzi
– Znowu przypaliłaś zupę? – głos Marka przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałam nad garnkiem, próbując ratować to, co zostało z rosołu. Zapach spalenizny mieszał się z aromatem warzyw i mięsa, a ja czułam, jak łzy napływają mi do oczu – nie tylko przez dym.
– Przepraszam – wyszeptałam, nie patrząc mu w oczy. – Po prostu… zapomniałam się na chwilę.
– Jak zwykle – mruknął, odwracając się do lodówki. – Wszystko ostatnio zapominasz.
Chciałam coś odpowiedzieć, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. W pokoju obok dzieci siedziały przy stole, cicho rozmawiając między sobą. Słyszałam szelest kartek zeszytu i cichy śmiech Zosi. Przez chwilę zapragnęłam być znowu dzieckiem, kiedy największym problemem była dwója z matematyki.
Marek trzaskał drzwiczkami szafek, szukając czegoś do jedzenia. Wiedziałam, że jest zmęczony po pracy – od miesięcy narzekał na szefa i niską pensję. Ja też byłam zmęczona. Pracowałam na pół etatu w bibliotece, a resztę dnia spędzałam na sprzątaniu, gotowaniu i pomaganiu dzieciom w lekcjach. Nasze życie stało się rutyną: praca, dom, rachunki, zakupy. Gdzieś po drodze zgubiliśmy siebie.
– Może zamówimy pizzę? – zaproponowałam nieśmiało.
Marek spojrzał na mnie z irytacją.
– Pieniądze ci się chyba z nieba sypią! Wiesz, ile kosztuje pizza dla czterech osób? Może jeszcze zamówmy sushi!
Zacisnęłam dłonie na ściereczce. Wstydziłam się własnej bezradności. Ostatnio coraz częściej kłóciliśmy się o pieniądze. Inflacja szalała, ceny rosły szybciej niż nasze pensje. Każdy wydatek był powodem do sprzeczki.
Nagle drzwi do kuchni uchyliły się i zajrzała Zosia.
– Mamo, czy mogę dostać jeszcze trochę chleba?
Uśmiechnęłam się do niej blado.
– Oczywiście, kochanie. Zaraz ci podam.
Marek westchnął ciężko i wyszedł z kuchni. Słyszałam, jak siada przed telewizorem i podgłaśnia wiadomości. Zosia patrzyła na mnie uważnie.
– Mamo… czy tata jest zły?
Poczułam ukłucie w sercu.
– Nie, skarbie. Tata jest tylko zmęczony.
Ale wiedziałam, że to nieprawda. Byliśmy oboje zmęczeni – sobą nawzajem, życiem, które nie wyglądało tak, jak sobie wyobrażaliśmy dziesięć lat temu.
Wieczorem usiadłam przy stole z kubkiem herbaty. Dzieci już spały. Marek przyszedł do kuchni i nalał sobie resztkę zimnej zupy do talerza.
– Przepraszam za wcześniej – powiedział cicho.
Zaskoczył mnie tym wyznaniem. Spojrzałam na niego uważnie – wyglądał starzej niż jeszcze rok temu. Siwe włosy przy skroniach, zmarszczki wokół oczu.
– Ja też przepraszam – odpowiedziałam. – Nie chciałam…
– Wiem – przerwał mi. – Po prostu… wszystko mnie przytłacza. Praca, dom… Czuję się jakbyśmy byli tylko współlokatorami.
Zamilkliśmy na chwilę. Słyszałam tykanie zegara i szum samochodów za oknem.
– Pamiętasz naszą pierwszą wspólną Wigilię? – zapytałam nagle.
Uśmiechnął się smutno.
– Jak mogłem zapomnieć? Spaliłem wtedy karpia…
Zaśmiałam się przez łzy.
– I nikt nie miał ci tego za złe.
Wtedy jeszcze potrafiliśmy śmiać się z własnych błędów. Teraz każdy drobiazg urastał do rangi katastrofy.
Następnego dnia zadzwoniła moja mama.
– Aniu, kiedy wpadniecie na obiad? Dawno was nie było.
Westchnęłam cicho.
– Mamo, mamy ostatnio dużo na głowie…
– Zawsze coś macie! – przerwała mi z wyrzutem. – Dzieci rosną jak na drożdżach, a ja ich prawie nie widuję!
Poczułam narastającą frustrację. Mama nigdy nie rozumiała, że czasem po prostu nie mam siły na rodzinne spotkania pełne krytyki i porównań do kuzynki Kasi, która „wszystko ogarnia”.
Wieczorem Marek wrócił później niż zwykle. Pachniał papierosami i deszczem.
– Byłem u Tomka – rzucił krótko.
Tomek był jego kolegą z pracy. Ostatnio coraz częściej wychodził „na piwo”, zostawiając mnie samą z dziećmi i domem.
– Długo cię nie było – powiedziałam chłodno.
Wzruszył ramionami.
– Musiałem pogadać…
Nie pytałam o co. Wiedziałam, że nie powie mi prawdy. Czułam się coraz bardziej samotna we własnym domu.
Kilka dni później Zosia wróciła ze szkoły zapłakana.
– Mamo… dzieci śmiały się ze mnie, że mam stare buty…
Przytuliłam ją mocno. Wiedziałam, że nie stać nas teraz na nowe adidasy z reklam. Bolało mnie to bardziej niż ją samą.
Wieczorem usiedliśmy z Markiem przy stole. Dzieci spały, a my milczeliśmy długo.
– Musimy coś zmienić – powiedziałam w końcu drżącym głosem. – Bo inaczej…
Nie dokończyłam zdania. Bałam się wypowiedzieć to na głos: że możemy się rozstać.
Marek spuścił głowę.
– Wiem… Ale co mamy zrobić? Nie mamy pieniędzy na terapię ani na wakacje…
Patrzyliśmy na siebie bezradnie. Przez chwilę miałam ochotę po prostu wyjść i nigdy nie wracać.
Ale następnego ranka obudziłam się wcześniej niż zwykle. Poszłam do kuchni i zaczęłam gotować rosół od nowa – tym razem powoli, uważnie krojąc warzywa i mięso. Marek przyszedł cicho i usiadł przy stole.
– Pomóc ci? – zapytał niepewnie.
Spojrzałam na niego zdziwiona, ale skinęłam głową. Kroił marchewkę niezgrabnie, ale starał się jak mógł.
W południe cała rodzina usiadła razem do stołu. Zupa była prosta, ale pachniała domem i czymś jeszcze – nadzieją?
Zosia uśmiechnęła się szeroko:
– Mamo, to najlepszy rosół na świecie!
Marek spojrzał na mnie ciepło pierwszy raz od miesięcy.
Może właśnie o to chodzi w miłości? Nie o wielkie gesty czy drogie prezenty, ale o wspólne gotowanie zupy w zwykłą sobotę? Czy można odbudować rodzinę od takich małych rzeczy? Co wy o tym myślicie?