Przyjaźń na sprzedaż: Jak czterdzieści lat wspólnego życia rozpadło się w jednej chwili

— Naprawdę nie rozumiesz, dlaczego już nie chcę z tobą rozmawiać? — głos Ewy drżał, a ja czułam, jakby ktoś ściskał mi gardło od środka. Stałyśmy naprzeciwko siebie w mojej kuchni, tej samej, w której przez lata parzyłyśmy kawę i śmiałyśmy się do łez. Teraz cisza między nami była gęsta jak śmietana w jej ulubionym serniku.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Przez czterdzieści lat byłam jej powierniczką, wsparciem, czasem nawet terapeutką. To ja odbierałam jej dzieci ze szkoły, kiedy musiała zostać dłużej w pracy. Ja pożyczałam jej pieniądze na nową pralkę, kiedy jej mąż stracił pracę. Ja słuchałam godzinami o jej problemach z teściową i o tym, jak bardzo czuje się niedoceniona w domu. Była moją druhną na ślubie, matką chrzestną mojego syna. Wydawało mi się, że jesteśmy nierozłączne.

Aż do tego dnia.

Wszystko zaczęło się niewinnie. Mój mąż, Andrzej, zachorował na raka. Diagnoza spadła na nas jak grom z jasnego nieba. Nagle cały mój świat skurczył się do szpitalnych korytarzy, wyników badań i czekania na cud. Potrzebowałam wsparcia, rozmowy, zwykłego przytulenia. Zadzwoniłam do Ewy — jak zawsze. Odebrała po kilku sygnałach.

— Cześć, Ewka… — zaczęłam niepewnie.

— Ojej, przepraszam, ale właśnie wychodzę z domu. Może później? — odpowiedziała szybko.

Później nie zadzwoniła. Ani tego dnia, ani następnego. Próbowałam jeszcze kilka razy — zawsze była zajęta. Z czasem przestała odbierać w ogóle.

Początkowo tłumaczyłam ją sobie: może ma problemy w pracy, może dzieci coś przeskrobały, może jest zmęczona. Ale kiedy minął miesiąc i nie odezwała się ani razu, poczułam coś dziwnego — pustkę i żal.

W końcu spotkałyśmy się przypadkiem w sklepie spożywczym. Stała przy kasie z koszykiem pełnym zakupów. Uśmiechnęła się do mnie blado.

— Cześć — powiedziała cicho.

— Cześć… — odpowiedziałam i poczułam łzy napływające do oczu. — Czemu się nie odzywasz?

Spojrzała na mnie z wyrzutem.

— Wiesz co? Zawsze wszystko było na mojej głowie. Teraz mam swoje życie.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Przecież to ja zawsze byłam tą, która pomagała! To ja dźwigałam jej ciężary! Czy naprawdę tak to widziała?

Po powrocie do domu długo siedziałam przy stole, patrząc na zdjęcie nas obu z wakacji nad morzem sprzed kilku lat. Uśmiechnięte, opalone, trzymające się za ręce jak dzieci. Gdzie podziała się tamta Ewa?

Andrzej był coraz słabszy. Syn wyjechał do pracy za granicę i rzadko dzwonił. Zostałam sama z chorobą męża i własnym smutkiem. Próbowałam znaleźć wsparcie u innych znajomych, ale wszyscy byli zajęci swoimi sprawami. W końcu zadzwoniłam do Ewy jeszcze raz.

— Ewka… Potrzebuję cię — powiedziałam cicho do słuchawki.

— Wiesz co? Nie mogę już być twoją terapeutką — odpowiedziała chłodno. — Mam swoje problemy.

Zatkało mnie. Przez chwilę nie mogłam wydusić słowa.

— Ale przecież przez lata… — zaczęłam.

— Przez lata to ty miałaś czas i siłę pomagać mi. Teraz oczekujesz tego samego ode mnie? Nie jestem tobą — przerwała mi ostro.

Rozłączyła się pierwsza.

Przez kolejne tygodnie czułam się jak cień samej siebie. Chodziłam po domu bez celu, gotowałam dla Andrzeja zupę, której już prawie nie jadł. Wieczorami siadałam na balkonie i patrzyłam na światła miasta za oknem. Zastanawiałam się: czy naprawdę przez czterdzieści lat byłam tylko „usługodawcą” w tej przyjaźni?

Pewnego dnia zadzwonił mój syn z Niemiec.

— Mamo, wszystko w porządku?

— Tak… — skłamałam.

— Słyszę po głosie, że nie — uparł się.

Opowiedziałam mu wszystko: o chorobie ojca, o samotności i o Ewie.

— Może ona nigdy nie była twoją prawdziwą przyjaciółką? — zapytał ostrożnie.

Zabolało mnie to pytanie bardziej niż chciałam przyznać.

Kilka dni później Andrzej zmarł. Pogrzeb był skromny, przyszło kilka osób z pracy i sąsiedzi z bloku. Ewy nie było. Nawet nie zadzwoniła z kondolencjami.

Po pogrzebie wróciłam do pustego mieszkania i długo płakałam. Potem zaczęłam sprzątać rzeczy Andrzeja: jego ulubiony sweter, stare książki o historii Polski, notatki z pracy magisterskiej. W jednej z szuflad znalazłam list od Ewy sprzed lat:

„Kochana Krysiu! Dziękuję ci za wszystko, co dla mnie robisz. Bez ciebie nie dałabym rady.”

Czy to była prawda? Czy tylko wtedy mnie potrzebowała?

Minęły miesiące. Powoli uczyłam się żyć sama ze sobą. Zaczęłam chodzić na spacery po parku, zapisałam się na zajęcia jogi dla seniorów w domu kultury na Mokotowie. Poznałam tam kilka kobiet w moim wieku — każda miała swoją historię straty i samotności.

Pewnego dnia spotkałam Ewę na przystanku autobusowym. Stała z wnuczką za rękę, wyglądała na zmęczoną.

— Cześć — powiedziałam spokojnie.

Spojrzała na mnie zaskoczona.

— Cześć… Krysiu…

Przez chwilę milczałyśmy obie.

— Przepraszam — powiedziała nagle Ewa cicho. — Nie umiałam ci pomóc wtedy… Bałam się twojego bólu.

Patrzyłyśmy na siebie długo. Nie wiedziałam już, czy chcę wracać do tej przyjaźni.

Dziś wiem jedno: czasem ludzie są przy nas tylko wtedy, gdy coś od nas dostają. Kiedy przestajemy być „użyteczni”, zostajemy sami ze swoim bólem i pytaniami bez odpowiedzi.

Czy można wybaczyć komuś taką zdradę? Czy warto jeszcze raz zaufać? A może lepiej nauczyć się być swoim własnym przyjacielem?