Samotność Wiktorii: Czy można pokochać kogoś, kto nie potrafi pokochać siebie?
— Wiktoria, dlaczego nigdy nie odbierasz telefonu po dwudziestej? — zapytałem, patrząc na nią przez parujące okno kawiarni na Nowym Świecie. Deszcz bębnił o szyby, a ona nerwowo obracała w palcach łyżeczkę.
— Bo wtedy jestem sama — odpowiedziała cicho, nie patrząc mi w oczy. — Sama ze sobą. I z tym wszystkim, czego nie chcę pamiętać.
To był nasz trzeci wieczór. Znałem ją ledwie dwa tygodnie, a już czułem, że wpadam w coś głębszego niż zwykła fascynacja. Wiktoria miała czterdzieści dwa lata, mieszkała sama na warszawskim Żoliborzu, pracowała jako redaktorka w wydawnictwie. Była piękna w sposób nieoczywisty — jej spojrzenie mówiło więcej niż słowa, a uśmiech pojawiał się rzadko, jakby był luksusem zarezerwowanym na specjalne okazje.
Po rozwodzie przez dekadę spotykałem się z różnymi kobietami. Żadna nie zostawiła we mnie śladu. Z Wiktorią było inaczej. Jej samotność była jak magnes — przyciągała i jednocześnie przerażała.
— Wiesz, że nie musisz być sama? — próbowałem jeszcze raz, choć czułem, że to walka z wiatrakami.
— Muszę — przerwała mi ostro. — Bo jak jestem z kimś, to wszystko wraca. Lepiej już być samą niż znów przeżywać to samo.
Nie pytałem wtedy o szczegóły. Wiedziałem, że nie mogę jej zmusić do zwierzeń. Ale ciekawość i troska nie dawały mi spokoju.
Kilka dni później zadzwoniła do mnie późnym wieczorem. Jej głos był drżący:
— Możesz przyjechać? Proszę…
Wsiadłem w samochód i po dwudziestu minutach byłem pod jej blokiem. Otworzyła mi drzwi w szlafroku, z rozmazanym makijażem i oczami czerwonymi od płaczu.
— Przepraszam… Nie powinnam cię w to mieszać — szepnęła.
Usiedliśmy na kanapie. Wiktoria długo milczała, aż w końcu zaczęła mówić:
— Mój ojciec był tyranem. Bił mnie i mamę. Kiedy miałam szesnaście lat, uciekłam z domu do ciotki w Gdańsku. Mama została… Zawsze powtarzała, że robi to dla mnie. Ale ja czułam się winna, że ją zostawiłam.
Słuchałem w ciszy. Każde jej słowo wbijało się we mnie jak szpilka.
— Potem były studia, praca… Związek z Michałem. Myślałam, że będzie inaczej. Ale on też potrafił być okrutny. Po rozwodzie obiecałam sobie, że już nigdy nikomu nie pozwolę się zranić.
Objąłem ją delikatnie. Czułem jej drżenie i ciężar tych wszystkich lat samotności.
— Wiktoria… Ja nie chcę cię zranić.
— Wiem — odpowiedziała cicho. — Ale ja już nie wiem, czy potrafię być z kimkolwiek.
Od tamtej nocy widywaliśmy się częściej. Bywały dni, gdy była pogodna i otwarta — rozmawialiśmy godzinami o książkach, filmach, dzieciństwie w PRL-u. Innym razem zamykała się w sobie i odgradzała ode mnie niewidzialnym murem.
Pewnego dnia zaproponowałem wspólny wyjazd nad morze.
— Nie mogę — powiedziała stanowczo. — Nie jestem gotowa na takie rzeczy.
— Na jakie rzeczy?
— Na bliskość… Na bycie razem przez więcej niż kilka godzin.
Zacząłem się zastanawiać, czy mam siłę walczyć o kogoś, kto sam ze sobą walczy każdego dnia. Moja córka z pierwszego małżeństwa, Zosia, zapytała mnie kiedyś:
— Tata, dlaczego jesteś smutny?
Nie umiałem jej odpowiedzieć. Może dlatego, że sam nie wiedziałem, czy to smutek czy bezsilność wobec tego, co czułem do Wiktorii.
Wiktoria coraz częściej odwoływała spotkania. Pisała krótkie wiadomości: „Nie dam rady dziś”, „Przepraszam”, „Muszę pobyć sama”.
W końcu przestała się odzywać na kilka tygodni. Myślałem o niej codziennie. Czułem się jak ktoś uzależniony od obecności drugiego człowieka.
Pewnego wieczoru zadzwonił mój telefon:
— Cześć… To ja. Przepraszam za wszystko. Chciałam tylko powiedzieć… Dziękuję ci za cierpliwość. Ale ja naprawdę nie umiem być szczęśliwa z nikim innym, dopóki nie pogodzę się sama ze sobą.
Milczałem długo po tym telefonie. Zrozumiałem wtedy coś ważnego: czasem miłość to nie jest ratowanie kogoś na siłę. Czasem trzeba pozwolić odejść — nawet jeśli boli.
Dziś mijam Wiktorię czasem na ulicy. Uśmiechamy się do siebie smutno, jakbyśmy dzielili tajemnicę znaną tylko nam.
Czy można pokochać kogoś, kto nie potrafi pokochać siebie? Czy warto próbować naprawiać czyjeś rany własnym sercem? A może czasem największym dowodem miłości jest pozwolić komuś odejść i życzyć mu szczęścia… nawet jeśli to szczęście wydarzy się bez nas?