Blizny i przyjaźń: Opowieść o Magdzie i Lizie, które nauczyły się akceptować siebie

— Nie patrz tak na mnie — powiedziała Liza, odwracając głowę w stronę okna. Jej głos był cichy, ale wyczuwałam w nim gniew. Siedziałyśmy na plastikowych krzesłach w szpitalnym korytarzu, a światło jarzeniówek odbijało się od białych ścian, sprawiając, że wszystko wydawało się jeszcze bardziej obce i zimne. Miałam wtedy czternaście lat i pierwszy raz w życiu widziałam kogoś z tak głębokimi bliznami na twarzy.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Chciałam być miła, ale czułam, jak moje spojrzenie mimowolnie zatrzymuje się na jej policzku, gdzie skóra była poszarpana i czerwona. — Przepraszam — wyszeptałam. — Nie chciałam…

— Wszyscy patrzą — przerwała mi ostro. — Nawet jeśli udają, że nie.

To był początek naszej znajomości. Moja mama leżała wtedy na oddziale po operacji, a ja spędzałam całe dnie w szpitalu, uciekając przed domem, w którym ojciec coraz częściej podnosił głos i trzaskał drzwiami. Liza była tam codziennie – jej matka pracowała jako pielęgniarka, a ona po wypadku musiała przechodzić kolejne zabiegi rekonstrukcyjne.

Z czasem zaczęłyśmy rozmawiać. Najpierw o głupotach – o szkole, o tym, co leci w telewizji, o tym, jak bardzo nienawidzimy szpitalnego jedzenia. Potem o rzeczach trudniejszych. O tym, jak Liza straciła ojca w wypadku samochodowym, w którym sama została ranna. O tym, jak jej dawni znajomi przestali się do niej odzywać. O tym, jak ja boję się wracać do domu i słuchać kłótni rodziców.

— Wiesz, czasem myślę, że lepiej byłoby nie wracać — powiedziała kiedyś Liza. — Że mogłabym po prostu zostać tutaj i nikt by nie zauważył.

— Ja też tak mam — przyznałam szeptem.

Nasza przyjaźń rosła powoli, jakbyśmy obie bały się zrobić krok za daleko. Ale z każdym dniem czułam się przy niej coraz swobodniej. Przestałam patrzeć na jej blizny – zaczęłam widzieć Lizę: inteligentną, sarkastyczną dziewczynę z poczuciem humoru ostrym jak brzytwa.

W szkole nie było łatwo. Kiedy Liza wróciła po długiej nieobecności, dzieci szeptały za jej plecami. Niektórzy śmiali się z niej otwarcie. Pamiętam dzień, kiedy ktoś napisał na jej szafce „Potwór”. Widziałam jej oczy pełne łez i złości. Chciałam coś zrobić, ale zabrakło mi odwagi.

— Dlaczego nic nie powiedziałaś? — zapytała mnie później.

— Bałam się… Że mnie też zaczną wyśmiewać.

— No to gratuluję odwagi — rzuciła z goryczą.

To był pierwszy poważny kryzys naszej przyjaźni. Przez kilka dni Liza mnie unikała. Czułam się podle – jak tchórz i zdrajczyni. W domu było coraz gorzej: ojciec pił coraz więcej, matka płakała po nocach. Czułam się niewidzialna i niepotrzebna.

W końcu poszłam do Lizy do domu. Jej matka otworzyła drzwi i spojrzała na mnie z troską. — Jest w swoim pokoju — powiedziała cicho.

Weszłam bez pukania. Liza siedziała na łóżku i słuchała muzyki przez słuchawki.

— Przepraszam — powiedziałam od razu. — Wiem, że zawiodłam. Ale ja też mam swoje blizny… Może ich nie widać na twarzy, ale są we mnie.

Liza spojrzała na mnie długo, a potem tylko skinęła głową. — Chodź tu — powiedziała cicho.

Od tamtej pory byłyśmy nierozłączne. Razem stawiałyśmy czoła plotkom i docinkom w szkole. Razem uciekałyśmy przed problemami w domu – ona przed samotnością i żałobą, ja przed przemocą i krzykiem.

Pewnego dnia Liza zapytała:

— Myślisz, że kiedyś będzie lepiej?

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Chciałam wierzyć, że tak. Ale życie uczyło mnie raczej ostrożności niż optymizmu.

— Może… jeśli nauczymy się akceptować siebie takimi, jakie jesteśmy — powiedziałam po chwili.

Liza uśmiechnęła się smutno. — Łatwo powiedzieć.

Czas mijał. Zdałyśmy maturę razem, choć obie ledwo ciągnęłyśmy psychicznie ostatnie miesiące szkoły. Ja wyprowadziłam się z domu zaraz po osiemnastce – wynajęłam pokój u starszej pani na Pradze i zaczęłam pracować w kawiarni. Liza dostała się na studia artystyczne; malowała obrazy pełne bólu i światła jednocześnie.

Nasze drogi czasem się rozchodziły – miałyśmy własne życie, własne problemy. Ale zawsze wracałyśmy do siebie w chwilach kryzysu.

Pamiętam dzień, kiedy Liza zadzwoniła do mnie zapłakana:

— Magda… On mnie zostawił. Powiedział, że nie może patrzeć na moją twarz.

Siedziałyśmy potem razem na moim łóżku i płakałyśmy obie – ona po chłopaku, ja po straconych złudzeniach o rodzinie.

Zrozumiałam wtedy coś ważnego: że blizny – te widoczne i te ukryte – są częścią nas. Że nie da się ich wymazać ani zapomnieć. Ale można nauczyć się z nimi żyć.

Dziś mam dwadzieścia sześć lat i własne mieszkanie na Ochocie. Pracuję jako psycholożka dziecięca; pomagam takim dziewczynom jak ja kiedyś – zagubionym, przestraszonym, z bliznami na duszy lub ciele.

Liza jest artystką; jej obrazy wystawiane są w galeriach w całej Polsce. Nadal nosi blizny na twarzy – ale już się ich nie wstydzi.

Czasem spotykamy się na kawie i wspominamy tamte szpitalne dni.

— Myślisz, że gdyby nie ten wypadek… byłybyśmy dziś inne? — pyta czasem Liza.

Nie wiem. Może tak, może nie. Ale wiem jedno: to właśnie nasze blizny uczyniły nas tymi, kim jesteśmy.

Czy można naprawdę zaakceptować siebie ze wszystkimi ranami? Czy to możliwe nauczyć się kochać swoje niedoskonałości? Może właśnie to jest najtrudniejsza lekcja dorosłości…