Chciałam ją ochronić. Ona mnie odepchnęła: A teraz wraca — z bólem w oczach

– Nie musisz mnie chronić, mamo. Dam sobie radę – powtarzała z uporem, patrząc na mnie tymi swoimi ciemnymi oczami, w których widziałam jednocześnie gniew i lęk. Stała w progu naszego mieszkania na Pradze, z torbą przewieszoną przez ramię, gotowa wyjść w świat, który wydawał się jej prosty i sprawiedliwy. Miałam ochotę ją przytulić, zatrzymać, powiedzieć: „Zostań, proszę”, ale wiedziałam, że to tylko pogorszy sprawę.

Zosia zawsze była inna niż jej rówieśnicy. Już w przedszkolu potrafiła tupnąć nogą i powiedzieć „nie”, kiedy coś jej nie pasowało. W szkole podstawowej walczyła o swoje zdanie z nauczycielami, a w liceum – ze mną. Jej ojciec, Marek, próbował być mediatorem, ale zwykle kończyło się na tym, że obie byłyśmy obrażone na cały świat. – Daj jej trochę luzu – powtarzał mi wieczorami, kiedy Zosia trzaskała drzwiami swojego pokoju. – Ona musi się sparzyć, żeby zrozumieć.

Ale jak matka może pozwolić własnemu dziecku się sparzyć? Jak mogłam patrzeć, jak idzie na imprezy do ludzi, których nie znałam? Jak mogłam zaakceptować jej wybory – te wszystkie chłopaki z tatuażami i kolczykami w brwiach? Każda moja uwaga kończyła się awanturą. – To moje życie! – krzyczała. – Nie będziesz mi mówić, co mam robić!

Pamiętam dzień, kiedy pierwszy raz naprawdę się pokłóciłyśmy. Miała wtedy siedemnaście lat i wróciła do domu nad ranem. Czekałam na nią w kuchni, zmartwiona do granic możliwości. – Zosia, gdzie byłaś? – spytałam drżącym głosem. – U Kamila – odpowiedziała bezczelnie. – Przecież mówiłam ci, że wrócę późno.

– Miałaś być o dwudziestej drugiej! – podniosłam głos. – Martwiłam się!

– Przestań mnie kontrolować! – wrzasnęła i pobiegła do swojego pokoju.

Tamtej nocy nie spałam. Siedziałam na kanapie i płakałam cicho, żeby Marek nie słyszał. Czułam się bezradna wobec własnego dziecka. Zosia coraz bardziej się ode mnie oddalała. Zaczęła opuszczać lekcje, przynosić jedynki. W końcu rzuciła liceum na ostatnim roku.

– To twoja wina – powiedział mi wtedy Marek. – Gdybyś mniej naciskała…

Ale czy naprawdę to była moja wina? Czy mogłam postąpić inaczej?

Zosia wyprowadziła się z domu tuż po osiemnastych urodzinach. Wynajęła pokój na Ochocie z koleżanką poznaną na koncercie. Przestała odbierać telefony. Pisałam do niej codziennie: „Zosiu, odezwij się”, „Tęsknię za tobą”, „Proszę, napisz chociaż SMS-a”. Odpowiadała rzadko i krótko: „Jestem zajęta”, „Nie mam czasu”.

Marek próbował ją odwiedzać, ale ona nie chciała go widzieć. Nasze małżeństwo zaczęło się sypać. Przestaliśmy rozmawiać o czymkolwiek poza Zosią. W końcu Marek spakował walizki i wyprowadził się do swojej siostry na Ursynowie.

Zostałam sama w pustym mieszkaniu, które kiedyś tętniło życiem. Każdy kąt przypominał mi o Zosi: jej ulubiony kubek z kotem, porzucone pod łóżkiem trampki, zdjęcia z wakacji nad Bałtykiem.

Przez dwa lata żyłam jak cień samej siebie. Chodziłam do pracy w urzędzie dzielnicy, wracałam do domu i patrzyłam w ścianę. Czasem spotykałam sąsiadkę, panią Halinę, która pytała: – Co u Zosi? – a ja nie wiedziałam, co odpowiedzieć.

W końcu postanowiłam pojechać na Ochotę i zobaczyć ją choćby z daleka. Stałam pod jej blokiem godzinę, ale nie wyszła. Wróciłam do domu jeszcze bardziej przygnębiona.

Pewnego dnia zadzwonił telefon. Numer nieznany.

– Mamo…

Serce mi stanęło.

– Zosiu? Co się stało?

– Mogę przyjechać?

Nie pytałam o nic więcej. Przygotowałam jej pokój tak jak dawniej: czysta pościel, ulubiona herbata malinowa na stole.

Kiedy przyszła, wyglądała inaczej niż ją zapamiętałam: wychudzona, z podkrążonymi oczami, włosy ścięte na krótko. W milczeniu zdjęła buty i usiadła przy stole.

– Chcesz coś zjeść? – spytałam cicho.

– Nie jestem głodna.

Siedziałyśmy naprzeciwko siebie jak dwie obce kobiety. W końcu zaczęła mówić:

– Pokłóciłam się z Pauliną… Wyrzuciła mnie z mieszkania… Nie mam gdzie spać…

Poczułam ukłucie satysfakcji pomieszanej ze współczuciem. Chciałam powiedzieć: „A nie mówiłam?”, ale ugryzłam się w język.

– Możesz zostać tak długo, jak chcesz – powiedziałam tylko.

Przez kolejne dni Zosia prawie się nie odzywała. Całe dnie przesypiała lub gapiła się w telefon. Ja chodziłam wokół niej na palcach, bojąc się ją spłoszyć jak dzikiego ptaka.

Któregoś wieczoru usiadłyśmy razem przy stole.

– Mamo…

Spojrzałam na nią uważnie.

– Przepraszam… Za wszystko…

Łzy napłynęły mi do oczu.

– Ja też przepraszam… Może za bardzo chciałam cię chronić…

Zosia zaczęła płakać głośno jak małe dziecko. Przytuliłam ją mocno do siebie i poczułam, że pierwszy raz od lat naprawdę jesteśmy razem.

Ale to nie był koniec naszych problemów. Zosia miała długi za niezapłacony czynsz i rachunki za telefon. Straciła pracę w kawiarni przez konflikt z szefową. Pomogłam jej znaleźć nową pracę w sklepie spożywczym u znajomego sąsiada.

Marek czasem dzwonił i pytał o nią, ale nie chciał przyjechać. – Nie jestem gotowy – mówił krótko.

Zosia próbowała odbudować swoje życie krok po kroku. Bywały dni lepsze i gorsze. Czasem znów trzaskała drzwiami i krzyczała: „Nie będziesz mi mówić, co mam robić!”, ale już wiedziałam, że to tylko strach przed porażką.

Któregoś dnia przyszła do mnie wieczorem do kuchni.

– Mamo… Czy ty mnie jeszcze kochasz?

Spojrzałam na nią przez łzy.

– Nigdy nie przestałam cię kochać.

Przytuliłyśmy się długo i mocno.

Dziś Zosia wynajmuje małe mieszkanie na Targówku i pracuje jako recepcjonistka w przychodni lekarskiej. Odwiedza mnie co tydzień na niedzielny obiad. Nasza relacja jest inna niż kiedyś – mniej w niej kontroli, więcej rozmowy i wzajemnego szacunku.

Czasem myślę o tych wszystkich latach ciszy i bólu między nami. Czy mogłyśmy tego uniknąć? Czy matka powinna pozwolić dziecku popełniać błędy? Czy można nauczyć się odpuszczać?

Może wy też macie podobne doświadczenia? Czy warto walczyć o bliskich nawet wtedy, gdy nas odpychają?