Czy naprawdę zostawiła mi córkę?

„Zostawiła mi córeczkę?” – ta myśl uderzyła mnie jak grom z jasnego nieba, kiedy zobaczyłam pusty pokój Kasi i krótką notatkę na stole. Pot oblał mi czoło, ręce zaczęły drżeć. Przeczytałam wiadomość jeszcze raz, choć znałam ją już na pamięć: „Mamo, muszę odpocząć od wszystkiego. Zajmij się Zosią. Wrócę, kiedy będę gotowa.”

Zosia spała spokojnie w swoim łóżeczku, nieświadoma tego, że jej świat właśnie się zawalił. Usiadłam na kanapie, próbując zapanować nad chaosem w głowie. Jak to możliwe? Przecież jeszcze wczoraj kłóciłyśmy się o drobiazgi – o to, że Kasia za dużo czasu spędza w telefonie, że nie pomaga w domu, że nie potrafi porozmawiać ze mną jak dorosła kobieta. Ale żeby tak po prostu wyjść? Zostawić własne dziecko?

Telefon milczał. Próbowałam dzwonić do niej dziesiątki razy, wysyłałam wiadomości – bez odpowiedzi. W końcu zadzwoniłam do jej przyjaciółki, Magdy.

– Magda, czy Kasia jest u ciebie? – zapytałam drżącym głosem.

– Nie… Nie widziałam jej od kilku dni. Co się stało?

Nie potrafiłam odpowiedzieć. Zamiast tego wybuchłam płaczem. Magda próbowała mnie pocieszyć, ale czułam się coraz bardziej samotna. W głowie kłębiły się myśli: Może przesadziłam z wymaganiami? Może za bardzo ją kontrolowałam?

Noc była koszmarem. Siedziałam przy łóżeczku Zosi, głaskałam jej włosy i szeptałam uspokajające słowa, choć sama byłam roztrzęsiona. Przypominałam sobie wszystkie nasze rozmowy z Kasią – te dobre i te złe. Ostatnio było ich więcej tych drugich. Kasia miała dwadzieścia dwa lata, była młodą matką, a ja… ja chyba nigdy nie nauczyłam się być dla niej wsparciem.

Rano zadzwoniła moja mama.

– Walentyna, co się dzieje? Słyszałam od Magdy, że coś z Kasią…

– Mamo, ona… ona uciekła. Zostawiła Zosię ze mną.

– Na pewno wróci. Musiała się pogubić – próbowała mnie uspokoić mama. Ale jej głos był pełen niepokoju.

Przez kolejne dni żyłam jak w transie. Chodziłam do pracy, wracałam do domu i opiekowałam się Zosią najlepiej jak umiałam. Ale każda minuta była walką z poczuciem winy i strachem. W pracy szefowa patrzyła na mnie podejrzliwie – wiedziała, że coś jest nie tak.

– Walentyna, wszystko w porządku? Wyglądasz na wykończoną.

– To tylko zmęczenie – skłamałam.

Wieczorami siadałam przy kuchennym stole i patrzyłam na zdjęcia Kasi z dzieciństwa. Uśmiechnięta dziewczynka z warkoczykami, potem nastolatka z buntowniczym spojrzeniem… Kiedy to wszystko się popsuło? Czy mogłam zrobić coś inaczej?

Pewnego dnia odezwał się do mnie ojciec Zosi – Tomek. Rozstali się z Kasią zaraz po narodzinach córki.

– Walentyna, słyszałem… Czy mogę zobaczyć Zosię?

Nie chciałam go widzieć, ale wiedziałam, że Zosia potrzebuje ojca. Spotkaliśmy się w parku. Tomek był spięty, ale starał się być miły dla małej.

– Wiesz coś o Kasi? – zapytałam cicho.

– Nie… Ale ona zawsze była uparta. Może potrzebuje czasu.

Wróciłam do domu jeszcze bardziej przygnębiona. Wieczorem usiadłam przy komputerze i zaczęłam pisać list do Kasi:

„Kasiu,
Nie wiem, gdzie jesteś ani co czujesz. Boję się o Ciebie i o Zosię. Jeśli potrzebujesz czasu – rozumiem. Ale proszę, daj znać, że żyjesz. Kocham Cię.”

Nie wysłałam tego listu. Bałam się, że jeśli go wyślę, to przyznam przed sobą, że naprawdę jej nie ma.

Minęły dwa tygodnie. Każdego dnia budziłam się z nadzieją, że Kasia wróci albo chociaż zadzwoni. Zosia coraz częściej pytała o mamę:

– Babciu, kiedy mama wróci?

Za każdym razem łamało mi to serce.

Pewnego wieczoru usłyszałam dzwonek do drzwi. Serce podskoczyło mi do gardła. Otworzyłam drzwi – stała tam Kasia. Wychudzona, zmęczona, z podkrążonymi oczami.

– Mamo…

Nie wytrzymałam – rzuciłam się jej na szyję i rozpłakałyśmy się obie.

– Przepraszam… Nie dawałam rady… Wszystko mnie przerosło…

Przytuliłam ją mocno.

– Już dobrze… Jesteś w domu.

Przez całą noc rozmawiałyśmy szeptem. Kasia opowiadała o swoim lęku przed odpowiedzialnością, o tym jak czuła się osamotniona i niezrozumiana nawet przeze mnie. Ja mówiłam o swoim strachu i poczuciu winy.

Zosia obudziła się rano i zobaczyła mamę w łóżku obok siebie. Jej radość była największą nagrodą za te wszystkie dni niepewności.

Od tamtej pory dużo się zmieniło. Chodzimy razem na terapię rodziną, uczymy się rozmawiać bez krzyku i oceniania siebie nawzajem. Nadal bywa trudno – czasem kłócimy się o drobiazgi, czasem płaczemy razem przy stole.

Ale wiem jedno: nie chcę już nigdy więcej dopuścić do tego, żebyśmy były dla siebie obce.

Czasem zastanawiam się: ile matek i córek przechodzi przez podobne piekło? Czy można nauczyć się być rodzicem na nowo? A może najważniejsze to po prostu być – nawet jeśli nie zawsze wszystko rozumiemy?