Dziś wyrzuciłam z mieszkania syna i synową: Bo w końcu zrozumiałam, że moje życie to nie ich hotel
— Mamo, nie przesadzaj, przecież to tylko kilka tygodni — usłyszałam głos Pawła, mojego syna, który od kilku miesięcy mieszkał ze swoją żoną w moim dwupokojowym mieszkaniu na warszawskim Mokotowie.
W tej chwili miałam ochotę krzyczeć. Ale zamiast tego tylko zacisnęłam dłonie na kubku z herbatą i spojrzałam w okno. Za szybą padał deszcz, a ja czułam, jakby ten deszcz padał we mnie. W środku miałam już tylko wilgoć i chłód.
— Kilka tygodni? — powtórzyłam cicho. — Paweł, minęło już pół roku.
Z kuchni dobiegł mnie stukot talerzy. To Magda, jego żona, znowu przestawiała moje rzeczy. Odkąd się wprowadzili, wszystko było nie tak. Moje życie, mój rytm dnia, nawet moje ulubione miejsce przy stole. Magda zajęła je od pierwszego dnia.
— Mamo, przecież wiesz, że szukamy mieszkania — Paweł próbował mówić spokojnie, ale widziałam, jak zaciska szczękę. — Teraz jest ciężko. Kredyty, ceny… Nie możesz nam trochę pomóc?
Poczułam ukłucie winy. Przecież zawsze chciałam być matką, która wspiera swoje dzieci. Ale czy to znaczy, że mam przestać być sobą? Że mam pozwolić, by ktoś inny decydował o moim życiu?
Przypomniałam sobie pierwszy dzień ich przeprowadzki. Paweł zadzwonił wieczorem:
— Mamo, Magdzie kończy się umowa najmu. Właściciel podniósł czynsz o połowę. Możemy się na chwilę zatrzymać u ciebie?
Nie wahałam się ani chwili.
— To przecież wasz dom — powiedziałam z uśmiechem.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak bardzo się myliłam.
Na początku było nawet miło. Magda gotowała obiady, Paweł pomagał mi z zakupami. Wieczorami siedzieliśmy razem przy stole i rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Ale z czasem coś zaczęło się zmieniać.
Magda zaczęła przestawiać moje rzeczy w kuchni.
— Tak będzie wygodniej — tłumaczyła.
Paweł coraz częściej wracał późno z pracy i zamykał się z laptopem w pokoju.
A ja? Ja czułam się coraz bardziej obca we własnym domu.
Pewnego dnia wróciłam z pracy wcześniej niż zwykle. W przedpokoju stały buty Magdy i Pawła, a na stole leżały ich klucze. W kuchni pachniało kawą. Weszłam do salonu i zobaczyłam Magdę rozłożoną na mojej kanapie, z laptopem na kolanach.
— O, dzień dobry pani Krysiu — powiedziała bez uśmiechu.
Pani Krysiu? Przecież jestem jej teściową! Czy naprawdę musimy udawać formalności?
— Dzień dobry — odpowiedziałam chłodno.
Od tamtej pory coraz częściej czułam się jak intruz. Nawet mój kot przestał do mnie przychodzić — teraz spał na kolanach Magdy.
Wieczorami słyszałam ich kłótnie za ścianą. O pieniądze, o przyszłość, o to, że „mama się czepia”.
Pewnego dnia Magda przyszła do mnie do kuchni.
— Pani Krysiu… czy mogłaby pani nie zostawiać swoich rzeczy na stole? Robi się bałagan.
Zatkało mnie. To był mój stół! Moje mieszkanie!
Ale nie powiedziałam nic. Uśmiechnęłam się tylko blado i posprzątałam po sobie.
Zaczęłam unikać własnego domu. Chodziłam na długie spacery po Łazienkach, siadałam na ławce i patrzyłam na ludzi. Zazdrościłam im wolności.
W pracy też nie było lepiej. Koleżanki pytały:
— Jak tam twoi młodzi?
— Dobrze — kłamałam.
A potem wracałam do domu i czułam się coraz bardziej niewidzialna.
W końcu przyszedł ten dzień. Wracałam zmęczona po ciężkim dyżurze w szpitalu (pracuję jako pielęgniarka). Wchodzę do mieszkania i słyszę śmiech Magdy i Pawła. Siedzą przy stole z jej koleżanką, piją wino i opowiadają sobie historie z pracy.
— O, mama wróciła! — Paweł nawet nie podszedł się przywitać.
Magda spojrzała na mnie z lekkim politowaniem:
— Pani Krysiu, może pani dołączy?
Poczułam się jak piąte koło u wozu.
Poszłam do swojego pokoju i zamknęłam drzwi. Usiadłam na łóżku i rozpłakałam się jak dziecko.
Następnego dnia postanowiłam porozmawiać z Pawłem.
— Synu… musimy porozmawiać — zaczęłam niepewnie.
Paweł spojrzał na mnie z irytacją:
— Co znowu?
— To już trwa za długo. Potrzebuję swojego życia… swojego miejsca…
Nie dokończyłam, bo Paweł wybuchnął:
— Wiedziałem! Zawsze ci coś nie pasuje! Pomagamy ci w domu, płacimy rachunki! Co jeszcze chcesz?!
Magda weszła do pokoju i stanęła obok niego:
— Może powinna pani trochę odpuścić? Przecież to tylko przejściowe…
Zacisnęłam pięści.
— To nie jest przejściowe! To trwa już pół roku! Chcę mieć swój dom dla siebie!
Zapadła cisza. Paweł patrzył na mnie ze złością, Magda ze zdziwieniem.
— Czyli chcesz nas wyrzucić? — zapytał cicho Paweł.
Poczułam łzy pod powiekami.
— Chcę po prostu odzyskać swoje życie… — wyszeptałam.
Nie rozmawiali ze mną przez dwa dni. Potem spakowali rzeczy i wyszli bez słowa pożegnania.
Zostałam sama w pustym mieszkaniu. Przez pierwsze dni chodziłam po pokojach i płakałam. Czułam się winna, okrutna… ale też wolna.
Dziś siedzę przy swoim stole, piję herbatę i patrzę przez okno na deszczowe ulice Warszawy. Myślę o tym wszystkim i pytam siebie: czy bycie dobrą matką oznacza rezygnację z siebie? Czy mam prawo walczyć o własne szczęście?
A wy? Co byście zrobili na moim miejscu?