Gdy serca biją w rytmie strachu – historia moich bliźniaków i walki o każdy dzień
– Mamo, dlaczego Staś znowu nie chce jeść? – zapytała cicho Zosia, moja starsza córka, patrząc na mnie z niepokojem. Stałam przy kuchennym stole, próbując ukryć drżenie rąk. W garnku pyrkała zupa, ale jej zapach nie docierał do mnie przez gęstą mgłę strachu. Staś leżał w salonie na kanapie, blady, z podkrążonymi oczami. Jego brat, Franek, bawił się klockami tuż obok, jakby nieświadomy tego, co się dzieje.
Jeszcze kilka miesięcy temu nasze życie było zwyczajne. Ja – Marta Kowalska, trzydziestoczteroletnia nauczycielka z małego miasta pod Warszawą, mój mąż Tomek – informatyk na etacie, nasza rezolutna Zosia i długo wyczekiwane bliźniaki. Ciąża była trudna, ale lekarze zapewniali, że chłopcy są zdrowi. Kiedy przyszli na świat, płakaliśmy ze szczęścia. Nie wiedzieliśmy wtedy, że los szykuje nam najtrudniejszą próbę.
Pierwsze tygodnie były pełne zmęczenia i radości. Chłopcy rośli, choć Staś od początku był spokojniejszy, mniej jadł, szybciej się męczył. Zrzucałam to na temperament. Ale pewnego wieczoru Staś zaczął ciężko oddychać. Jego skóra zrobiła się sina. Wpadliśmy w panikę. Tomek zadzwonił po karetkę.
W szpitalu czas stanął w miejscu. Lekarze biegali wokół Stasia, podłączali kroplówki, robili badania. Siedziałam na plastikowym krześle i ściskałam dłoń Tomka tak mocno, że aż pobielały mu palce.
– Państwa syn ma poważną wadę serca – powiedział lekarz. – To bardzo rzadka przypadłość. Musimy natychmiast go hospitalizować.
Nie rozumiałam niczego. W głowie huczało mi tylko jedno słowo: „serce”. Przecież miał być zdrowy! Przecież miał żyć normalnie!
Wróciliśmy do domu bez Stasia. Franek płakał za bratem. Zosia zamknęła się w sobie. Tomek milczał całymi dniami, a ja czułam się rozdarta między szpitalem a domem.
Po tygodniu lekarze zaproponowali badania genetyczne również dla Franka. – To wada, która może dotyczyć obojga bliźniaków – tłumaczyli delikatnie.
Nie chciałam w to wierzyć. Ale kiedy przyszły wyniki, świat znów się zawalił: Franek też miał tę samą wadę serca.
Pamiętam ten wieczór jak przez mgłę. Siedzieliśmy z Tomkiem przy stole, a między nami leżały dwie kartki z diagnozami. – Dlaczego my? – wyszeptałam. Tomek zacisnął pięści.
– Może to twoja wina? Może coś zrobiłaś w ciąży? – rzucił nagle, a jego głos był pełen rozpaczy i gniewu.
Zamarłam. Nigdy wcześniej nie słyszałam w nim tyle goryczy. – Jak możesz tak mówić? Przecież oboje ich kochamy! – krzyknęłam przez łzy.
Od tamtej pory między nami pojawiła się przepaść. Każdy dzień był walką: o zdrowie chłopców, o normalność dla Zosi, o resztki naszej miłości.
Szpitale stały się naszym drugim domem. Nauczyłam się rozpoznawać dźwięki monitorów i zapach środków dezynfekcyjnych. Poznałam innych rodziców dzieci z wadami serca – ich historie były równie dramatyczne jak nasza.
Najgorsze były noce. Leżałam na szpitalnym łóżku przy Stasiu i słuchałam jego oddechu. Każde zatrzymanie tchu sprawiało, że serce podchodziło mi do gardła.
Pewnego dnia zadzwoniła moja mama.
– Marta, musisz być silna dla dzieci – powiedziała cicho. – Ale nie możesz zapominać o sobie i Tomku.
– Mamo, ja już nie mam siły… – wyszeptałam.
– Masz! Bo jesteś matką! – odpowiedziała stanowczo.
Zaczęłam chodzić do psychologa. Tomek nie chciał słyszeć o terapii – zamknął się w pracy i coraz częściej nocował poza domem pod pretekstem nadgodzin.
Zosia zaczęła mieć problemy w szkole. Wychowawczyni zadzwoniła do mnie: – Pani córka jest smutna, wycofana… Może warto porozmawiać z pedagogiem?
Czułam się winna za wszystko: za chorobę chłopców, za rozpad małżeństwa, za smutek Zosi. Każdego dnia pytałam siebie: „Czy mogłam coś zrobić inaczej?”
Pewnego wieczoru wróciłam ze szpitala i zobaczyłam Tomka siedzącego na schodach przed domem. Płakał.
– Przepraszam… Nie radzę sobie… Boję się o nich… O nas… – wyszeptał.
Usiadłam obok niego i po raz pierwszy od miesięcy przytuliłam go mocno.
– Musimy być razem dla dzieci… Inaczej nie damy rady – powiedziałam przez łzy.
Od tego dnia zaczęliśmy walczyć razem. Szukaliśmy najlepszych lekarzy, konsultowaliśmy się ze specjalistami z Warszawy i Krakowa. Zorganizowaliśmy zbiórkę na operacje chłopców – cała nasza miejscowość ruszyła nam z pomocą.
Były dni pełne nadziei i takie, kiedy chciało się krzyczeć z bezsilności. Ale nauczyliśmy się cieszyć każdą chwilą: uśmiechem Stasia po przebudzeniu, pierwszym krokiem Franka po operacji, rysunkiem Zosi z całą naszą rodziną trzymającą się za ręce.
Dziś wiem jedno: życie potrafi być okrutne i niesprawiedliwe, ale potrafi też dawać siłę tam, gdzie wydaje się jej już nie być.
Czasem patrzę na moich synów i pytam siebie: „Czy kiedykolwiek przestanę się bać? Czy można nauczyć się żyć z ciągłym lękiem o tych, których kochamy najbardziej?”