Gdzie nikt się nie gubi – historia Heleny Markowskiej
Minęło już dziewięć miesięcy, odkąd Artur zniknął bez śladu. Siedzę przy kuchennym stole, patrząc na stary kalendarz, na którym kiedyś zaznaczałam każdy dzień jego nieobecności. Teraz wiszą na nim tylko cienie dawnych nadziei i coraz głębsze zmarszczki mojego smutku. Wciąż sprawdzam skrzynkę pocztową – o świcie, gdy pierwsze promienie słońca przebijają się przez brudne szyby, i późnym wieczorem, kiedy światło latarni rzuca długie cienie na pustą ulicę. Każdy szelest papieru, każdy nieznany numer w telefonie sprawia, że serce podskakuje mi do gardła. Ale zawsze to samo – cisza.
– Helena, musisz w końcu przestać się łudzić – mówi mój mąż Andrzej, stojąc w drzwiach kuchni z kubkiem zimnej już kawy. Jego głos jest zmęczony, a oczy puste. – Policja zrobiła wszystko, co mogła. Może… może powinniśmy pogodzić się z tym, że Artura już nie ma.
Czuję, jak coś we mnie pęka. Jak on może tak mówić? To przecież nasz syn! Wiem, że Andrzej cierpi, ale jego chłód boli mnie bardziej niż sama strata. Zamiast się wspierać, coraz częściej się kłócimy. On zamyka się w sobie, ja szukam odpowiedzi tam, gdzie ich nie ma.
Pamiętam ten dzień, kiedy Artur wyszedł z domu po raz ostatni. Był środek października, liście wirowały na wietrze, a on miał na sobie swoją ulubioną kurtkę z kapturem. „Wracam wieczorem” – rzucił przez ramię. Nie wrócił nigdy.
Przez pierwsze tygodnie żyłam jak w transie. Chodziłam po mieście z jego zdjęciem, pytałam sąsiadów, znajomych ze szkoły, nawet ludzi na przystanku autobusowym. Policja rozkładała ręce – żadnych śladów, żadnych świadków. Zaczęły się plotki: że uciekł z dziewczyną, że wplątał się w coś złego. Każda z tych wersji była jak nóż wbity w moje serce.
Moja córka Zosia zamknęła się w swoim pokoju i przestała ze mną rozmawiać. Słyszałam jej cichy płacz nocami, ale nie wiedziałam już, jak do niej dotrzeć. Kiedy próbowałam ją przytulić, odsuwała się ode mnie jak od obcej osoby.
Pewnego dnia znalazłam pod drzwiami kopertę bez nadawcy. W środku był tylko jeden wydarty z zeszytu kawałek papieru: „Nie szukajcie mnie”. Rozpoznałam charakter pisma Artura. Policja uznała to za dowód na dobrowolne odejście, ale ja wiedziałam swoje – on nigdy by nas tak nie zostawił.
Zaczęłam szukać pomocy u jasnowidzów i wróżek. Andrzej patrzył na mnie z pogardą:
– Helena, opamiętaj się! To wszystko oszuści! – krzyczał pewnego wieczoru, kiedy wróciłam do domu późno z kolejnej „sesji”.
– A co ty robisz? Siedzisz tylko przed telewizorem i udajesz, że nic się nie stało! – wybuchłam.
Wtedy pierwszy raz od lat rzucił talerzem o ścianę. Odłamki potoczyły się po podłodze jak nasze roztrzaskane życie.
Zosia zaczęła wracać do domu coraz później. Znalazłam u niej papierosy i butelkę taniego wina schowaną pod łóżkiem. Próbowałam z nią rozmawiać:
– Córeczko, proszę cię… nie rób sobie krzywdy.
– A co ty możesz wiedzieć o mojej krzywdzie? – syknęła przez łzy.
W pracy zaczęli szeptać za moimi plecami. Szefowa zaprosiła mnie na rozmowę:
– Pani Heleno, rozumiemy pani sytuację, ale musi pani wrócić do obowiązków…
Nie potrafiłam się skupić na niczym. Każdy klient wydawał mi się podejrzany. Każdy dźwięk telefonu był jak alarm.
Któregoś dnia zadzwoniła do mnie matka Artura kolegi z klasy:
– Helena… słyszałam plotki… podobno Artur był widziany w Warszawie.
Pojechałam tam natychmiast. Przeszukiwałam dworce, pytałam ludzi bezdomnych, rozdawałam ulotki ze zdjęciem syna. Bez skutku.
Wróciłam do domu wykończona i jeszcze bardziej samotna niż wcześniej. Andrzej nawet nie zapytał, gdzie byłam. Zosia zamknęła się w łazience i nie wychodziła przez godzinę.
Zaczęłam pisać listy do Artura. Codziennie jeden – o tym, co u nas słychać, o pogodzie, o tym jak bardzo za nim tęsknię. Chowałam je do pudełka po butach pod łóżkiem. Może kiedyś je przeczyta.
W grudniu przyszło zawiadomienie o umorzeniu śledztwa. Policjant prowadzący sprawę spojrzał na mnie ze współczuciem:
– Robiliśmy wszystko co mogliśmy…
Nie odpowiedziałam nic. Wyszłam na mróz i pozwoliłam łzom zamarznąć na policzkach.
Święta były najgorsze. Puste miejsce przy stole przypominało nam o wszystkim, co straciliśmy. Andrzej wypił za dużo i zasnął przed telewizorem. Zosia uciekła do koleżanki. Ja siedziałam sama przy choince i szeptałam modlitwy do kogoś lub czegoś, co mogłoby mi oddać syna.
Czasem myślę o tym wszystkim i pytam siebie: czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy powinnam była zauważyć wcześniej, że coś jest nie tak? Może gdybym była lepszą matką…
Dziś minęło dokładnie dziewięć miesięcy od tamtego dnia. Wciąż sprawdzam skrzynkę pocztową i czekam na cud. Może gdzieś tam jest miejsce, gdzie nikt się nie gubi? Może jeszcze kiedyś usłyszę jego głos za drzwiami?
Czy można nauczyć się żyć bez nadziei? Czy to właśnie ona trzyma nas przy życiu czy tylko przedłuża cierpienie? Czasem myślę: ile jeszcze wytrzymam…