Grafik Kuchenny, który Rozbił Naszą Rodzinę: Czy Sprawiedliwość Zawsze Jest Możliwa?
— Znowu nie umyła po sobie naczyń! — wykrzyknęła mama, trzaskając drzwiami kuchni. Stałam przy zlewie, wpatrując się w stertę talerzy, które jeszcze godzinę temu miały być wspólną odpowiedzialnością. — Mamo, przecież ustaliliśmy grafik — próbowałam tłumaczyć, choć sama czułam, jak narasta we mnie frustracja.
Mam na imię Marta. Mam trzydzieści dwa lata i od pięciu lat mieszkam z mężem Pawłem i jego mamą, panią Haliną, w starym domu na warszawskim Mokotowie. Kiedyś wydawało mi się to świetnym rozwiązaniem — taniej, wygodniej, a poza tym Halina była zawsze taka serdeczna. Wszystko zmieniło się, gdy pojawił się pomysł na grafik kuchenny.
To nie był nawet mój pomysł. Właściwie to Halina sama zaczęła narzekać na bałagan i chaos w kuchni. — Kiedyś to każdy wiedział, co ma robić — powtarzała z goryczą. — Teraz tylko telewizja i te wasze telefony! — W końcu Paweł zaproponował: — To może ustalmy grafik? Każdy będzie miał swój dzień na gotowanie i sprzątanie. Proste.
Proste? Nic bardziej mylnego.
Pierwszy tydzień przebiegł spokojnie. W poniedziałki gotowała Halina — tradycyjny rosół, schabowe, ziemniaki. We wtorki ja — czasem coś lżejszego, czasem eksperymentowałam z kuchnią włoską. Środy należały do Pawła, który najczęściej zamawiał pizzę albo robił jajecznicę. W czwartki znów Halina, w piątki ja… I tak dalej.
Ale już po kilku dniach zaczęły się zgrzyty. — Marta, twoja zupa była za słona — rzuciła Halina pewnego wieczoru. — A poza tym zostawiłaś brudny garnek. — Mamo, to był mój dzień, więc chyba mogę gotować po swojemu? — odpowiedziałam ostrożnie.
Paweł próbował łagodzić sytuację. — Dajcie spokój, przecież to tylko jedzenie! Ale dla nas to było coś więcej. Kuchnia stała się polem bitwy o władzę i szacunek.
Pewnego dnia wróciłam z pracy później niż zwykle. Był mój dzień na gotowanie, ale Halina już krzątała się przy kuchence. — Mamo, przecież dziś ja miałam gotować! — powiedziałam z wyrzutem.
— Nie mogłam patrzeć na ten bałagan! I tak byś zrobiła coś dziwnego, jak ostatnio te makarony z cukinią… Paweł lubi schabowe! — odparła bez cienia skruchy.
Czułam, jak narasta we mnie gniew. — To po co ten cały grafik? Po co udajemy, że mamy równość?
Halina spojrzała na mnie chłodno. — Bo dom to nie firma! Tu nie ma miejsca na takie nowoczesne bzdury.
Od tego dnia atmosfera w domu zgęstniała jak niedzielny rosół. Przestaliśmy rozmawiać przy stole. Każdy jadł osobno, a kuchnia stała się miejscem cichych potyczek: ktoś zostawił brudny kubek, ktoś inny schował sól.
Najgorzej było w weekendy, kiedy dołączała do nas moja siostra Ania z mężem i dziećmi. — Co tu się dzieje? — zapytała pewnego razu Ania, widząc napięcie między mną a Haliną.
— Nic takiego… Po prostu różnice pokoleniowe — próbowałam żartować.
Ale prawda była taka, że każdy dzień przynosił nowe pretensje. Halina coraz częściej wspominała czasy PRL-u: — Wtedy nikt nie robił grafików! Każdy wiedział swoje miejsce.
Paweł coraz częściej wychodził z domu pod pretekstem pracy czy spotkań ze znajomymi. Ja zamykałam się w swoim pokoju i płakałam po cichu do poduszki.
Pewnego wieczoru nie wytrzymałam. Weszłam do kuchni i zobaczyłam Halinę siedzącą przy stole z kubkiem herbaty.
— Mamo… Przepraszam za wszystko. Może powinniśmy spróbować inaczej? Może ten grafik to był błąd?
Halina spojrzała na mnie zmęczonym wzrokiem. — Ja też przepraszam. Chciałam dobrze… Ale chyba nie umiem już żyć inaczej.
Usiadłyśmy razem przy stole i przez chwilę milczałyśmy. Potem zaczęłyśmy rozmawiać o wszystkim: o dawnych czasach, o moich marzeniach, o tym, jak trudno jest pogodzić tradycję z nowoczesnością.
Nie rozwiązałyśmy wszystkich problemów. Grafik kuchenny został schowany do szuflady, a my próbujemy na nowo nauczyć się żyć razem.
Czasem zastanawiam się: czy naprawdę można pogodzić różne światy pod jednym dachem? Czy kompromis to zawsze droga do szczęścia? Co wy o tym myślicie?