Jak moja teściowa trafiła do szpitala z powodu serca, a wróciła… z niemowlęciem
– Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę – powtarzałam w myślach, patrząc na Jakuba, który nerwowo chodził po kuchni. Telefon zadzwonił o szóstej rano. To był lekarz ze szpitala w Nowej Hucie. „Pani Wanda Józefowa miała atak serca, jest już po zabiegu, ale powinniście przyjechać”. Słowa lekarza brzmiały jak wyrok. Zawsze myślałam, że takie rzeczy przytrafiają się innym ludziom, nie nam.
Jakub od razu rzucił wszystko i pojechał do szpitala. Ja zostałam w domu z naszym pięcioletnim synkiem, Filipem. Próbowałam zająć się codziennością, ale każda minuta dłużyła się w nieskończoność. Przypominałam sobie nasze początki – siedem lat temu na uniwersytecie w Krakowie. Jakub zawsze miał pełne torby jedzenia od mamy. Wanda gotowała najlepiej na świecie i była dla niego wszystkim. Dla mnie też stała się kimś bliskim, choć nie zawsze było łatwo.
Kiedy Jakub wrócił wieczorem, był blady i roztrzęsiony.
– Mama jest przytomna, ale bardzo słaba. Lekarze mówią, że musi zostać jeszcze kilka dni – powiedział cicho.
Przytuliłam go mocno. W takich chwilach człowiek uświadamia sobie, jak kruche jest życie.
Przez kolejne dni żyliśmy w zawieszeniu. Dzwoniliśmy do szpitala, odwiedzaliśmy Wandę na zmianę. Filip pytał: „Kiedy babcia wróci do domu?” Nie umiałam odpowiedzieć.
Aż pewnego dnia zadzwoniła sama Wanda.
– Kochani, możecie po mnie przyjechać? Lekarz mówi, że mogę już wracać.
Byliśmy szczęśliwi. Szykowaliśmy mieszkanie na jej powrót – świeża pościel, ulubione kwiaty na stole.
Ale kiedy weszliśmy na oddział kardiologii, zobaczyliśmy coś, czego nie spodziewał się nikt. Wanda stała na korytarzu… trzymając w ramionach niemowlę. Dziewczynka miała może dwa miesiące. Była zawinięta w różowy kocyk i spała spokojnie.
– Mamo… co to ma znaczyć? – Jakub zbladł jeszcze bardziej niż wtedy rano.
Wanda spojrzała na nas z determinacją w oczach.
– To jest Zosia. Od dziś będzie z nami mieszkać.
Zamarliśmy. Przez chwilę nikt nie mógł wydobyć z siebie słowa.
– Mamo… czy ty porwałaś dziecko ze szpitala?!
– Oczywiście, że nie! – oburzyła się Wanda. – Matka tej dziewczynki leżała ze mną na sali. Była bardzo chora, samotna… Zmarła dziś rano. Nikt nie wie, co zrobić z dzieckiem. Lekarze chcieli wezwać opiekę społeczną, ale… nie mogłam pozwolić, żeby Zosia trafiła do domu dziecka!
Jakub patrzył na mnie bezradnie. Ja czułam, jak ziemia usuwa mi się spod nóg.
– Mamo… to nie jest takie proste…
– Wiem! Ale czy wy bylibyście w stanie zostawić to maleństwo? Przecież ona nie ma nikogo!
Zabraliśmy Wandę i Zosię do domu. Przez całą drogę milczeliśmy. W głowie miałam tysiąc pytań: co teraz? Czy możemy zatrzymać dziecko? Co powiemy sąsiadom? Co z opieką społeczną?
Wanda była nieugięta. Przez pierwsze dni opiekowała się Zosią jak własnym dzieckiem – karmiła ją, przewijała, śpiewała kołysanki. Filip był zachwycony – „Mam siostrzyczkę!” – powtarzał wszystkim w przedszkolu.
Ale dla mnie to był koszmar. Bałam się każdego dzwonka do drzwi. Bałam się telefonów ze szpitala czy z urzędu. Wiedziałam, że to nie może trwać wiecznie.
Pewnego wieczoru wybuchłam:
– Mamo, musimy coś zrobić! To nie jest twoje dziecko! Nie możemy udawać, że nic się nie stało!
Wanda spojrzała na mnie smutno.
– Wiem… Ale czy naprawdę chcesz oddać ją do domu dziecka?
Jakub próbował nas pogodzić:
– Może da się to jakoś załatwić legalnie? Może możemy zostać rodziną zastępczą?
Zaczęliśmy szukać informacji. Okazało się, że matka Zosi rzeczywiście nie miała rodziny. Ojciec był nieznany. Opieka społeczna już szukała rozwiązania.
Przez kolejne tygodnie żyliśmy w ciągłym napięciu. Przychodzili urzędnicy, zadawali pytania, sprawdzali warunki w domu. Wanda była gotowa walczyć o Zosię jak lwica.
W końcu zapadła decyzja: możemy zostać rodziną zastępczą dla Zosi. Ale to oznaczało ogromną odpowiedzialność i zmiany w naszym życiu.
Nie wszyscy byli zachwyceni. Moja mama powiedziała:
– Po co wam to? Macie swoje dziecko! Po co brać na siebie taki ciężar?
Sąsiedzi szeptali za plecami: „Co oni kombinują? Skąd to dziecko?”
Ale patrząc na Wandę i Zosię razem, wiedziałam jedno: czasem trzeba zrobić coś szalonego i trudnego, żeby uratować czyjeś życie.
Dziś minęło pół roku od tamtych wydarzeń. Zosia rośnie zdrowo i jest częścią naszej rodziny. Wanda odzyskała siły – mówi, że Zosia dała jej nowe życie.
Czasem zastanawiam się: co by było, gdybyśmy wtedy powiedzieli „nie”? Czy miałabym odwagę zrobić to samo jeszcze raz? Czy dobro drugiego człowieka naprawdę wymaga aż takiego poświęcenia? Może czasem to właśnie te najtrudniejsze decyzje czynią nas lepszymi ludźmi?