Kiedy Odległość Nas Zbliżyła: Telefon, Który Zmienił Wszystko
– Mamo, czy mogłabyś… może… przyjechać trochę rzadziej? – głos Weroniki drżał, choć starała się brzmieć uprzejmie. Stałam wtedy w ich kuchni, trzymając w rękach świeżo upieczone ciasto drożdżowe. Zapach cynamonu i wanilii mieszał się z goryczą słów, które właśnie padły.
Zamarłam. Przez chwilę miałam wrażenie, że ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Przecież zawsze chciałam tylko pomóc – zająć się wnuczką, ugotować obiad, posprzątać. Byłam pewna, że robię dobrze. A jednak…
– Oczywiście, Weroniko – odpowiedziałam cicho, starając się ukryć łzy. – Rozumiem.
Nie rozumiałam. Wróciłam do pustego mieszkania na warszawskim Ursynowie i przez kilka dni chodziłam jak cień. Syn, Michał, zadzwonił wieczorem.
– Mamo, nie przejmuj się. Weronika jest zmęczona, ma dużo pracy…
Ale ja już wiedziałam swoje. Byłam zbędna. Przestałam dzwonić codziennie, przestałam wpadać bez zapowiedzi. Wnuczka, Zosia, coraz rzadziej pytała o babcię.
Czułam się jak duch. Zaczęłam chodzić na długie spacery po parku, patrząc na matki z dziećmi i myśląc o tym, jak bardzo brakuje mi bliskości rodziny. Czasem rozmawiałam z sąsiadką, panią Haliną:
– Pani Aniu, niech się pani nie martwi. Młodzi teraz tacy są…
Ale to nie pomagało. Każdy dzień był coraz trudniejszy.
Aż pewnego popołudnia zadzwonił telefon. Numer Weroniki. Serce mi zamarło.
– Mamo! – jej głos był roztrzęsiony i cichy jednocześnie. – Michał miał wypadek samochodowy… Jest w szpitalu. Ja… ja nie wiem, co robić! Zosia płacze, ja muszę jechać do niego…
Nie zastanawiałam się ani chwili. Wybiegłam z domu bez płaszcza, łapiąc tylko klucze i torebkę. Wsiadłam do autobusu i po dwudziestu minutach byłam już pod ich blokiem.
Weronika stała w drzwiach blada jak ściana. Zosia tuliła się do niej i płakała.
– Mamo… przepraszam… – wyszeptała Weronika przez łzy.
– Teraz nie czas na przeprosiny – powiedziałam stanowczo. – Jedź do Michała. Ja zostanę z Zosią.
Zamknęły się za nią drzwi. Uklękłam przy wnuczce.
– Chodź do babci, kochanie. Wszystko będzie dobrze.
Przez całą noc tuliłam Zosię do snu, śpiewałam jej kołysanki, których nauczyła mnie moja mama. Gdy zasnęła, usiadłam w kuchni i płakałam cicho ze strachu o syna i z żalu za utraconą bliskością.
Nad ranem Weronika wróciła do domu. Była wyczerpana.
– Michał żyje – powiedziała drżącym głosem. – Ma złamaną nogę i kilka szwów na głowie… Ale będzie dobrze.
Objęłyśmy się bez słów. Po raz pierwszy od miesięcy poczułam ciepło jej ramion i wdzięczność w jej oczach.
Przez kolejne tygodnie byłam przy nich codziennie – gotowałam obiady, odbierałam Zosię z przedszkola, pomagałam Michałowi dojść do siebie po operacji. Weronika patrzyła na mnie inaczej niż wcześniej – z szacunkiem i czułością.
Pewnego wieczoru usiadłyśmy razem przy stole z herbatą.
– Mamo… – zaczęła niepewnie Weronika – chciałam ci podziękować za wszystko. I przeprosić… Wiem, że cię zraniłam tamtym razem.
Patrzyłam na nią długo.
– Każdy potrzebuje czasem przestrzeni – odpowiedziałam spokojnie. – Ale rodzina jest najważniejsza wtedy, gdy dzieje się coś złego.
Weronika uśmiechnęła się przez łzy.
– Chciałabym, żebyś była częścią naszego życia… Nie tylko wtedy, gdy jest źle.
Te słowa były dla mnie jak balsam na duszę. Poczułam się potrzebna i kochana jak nigdy dotąd.
Od tamtej pory nasze relacje zmieniły się diametralnie. Spotykamy się regularnie – czasem na wspólnej kawie, czasem na spacerze z Zosią po parku. Nauczyłyśmy się rozmawiać o swoich potrzebach i uczuciach bez lęku przed odrzuceniem.
Czasem myślę o tamtym dniu w kuchni i o tym, jak bardzo bolały mnie słowa Weroniki. Ale wiem też, że czasem trzeba zrobić krok w tył, by potem móc zrobić dwa kroki naprzód.
Czy musimy czekać na tragedię, żeby docenić siebie nawzajem? A może wystarczy po prostu nauczyć się słuchać drugiego człowieka?