Kiedy wszystko się wali: Moja walka o rodzinę, wiarę i nadzieję w najtrudniejszych czasach

— Znowu nie zapłaciłaś za prąd? — głos Marka odbił się echem w ciasnej kuchni, gdzie światło ledwo sączyło się przez brudne okno. Stałam przy zlewie, z rękami zanurzonymi w zimnej wodzie, i czułam, jak łzy napływają mi do oczu. Nie chciałam płakać przy dzieciach, ale one i tak wszystko widziały.

— Nie miałam z czego, Marek. — Mój głos był cichy, prawie bezbarwny. — Wiesz, że nie starczyło nawet na mleko.

— A może powinnaś znaleźć jakąś pracę, a nie tylko siedzieć w domu? — rzucił, nie patrząc na mnie. — Ja już nie daję rady.

Chciałam mu odpowiedzieć, że przecież próbowałam. Że wysłałam dziesiątki CV, że byłam na rozmowach, gdzie patrzyli na mnie jak na kogoś z innej epoki, bo mam czterdzieści lat i dwójkę dzieci. Ale nie powiedziałam nic. W tej chwili czułam się tak mała, jakby cały świat próbował mnie zgnieść.

Kiedy dzieci poszły spać, usiadłam na podłodze w łazience. Tam nikt mnie nie widział. Tam mogłam pozwolić sobie na łzy. W głowie miałam tylko jedno pytanie: jak długo jeszcze dam radę?

Nasze życie nie zawsze tak wyglądało. Jeszcze trzy lata temu Marek miał dobrą pracę w hurtowni budowlanej, a ja dorabiałam jako księgowa w małej firmie. Mieliśmy plany, marzenia, nawet zaczęliśmy odkładać na wakacje nad morzem. Potem przyszła pandemia. Najpierw Marek — zwolnienie grupowe. Potem ja — firma upadła. Z dnia na dzień zostaliśmy bez dochodu, z kredytem na mieszkanie i dwójką dzieci.

Przez pierwsze miesiące trzymaliśmy się razem. Wspieraliśmy się, szukaliśmy rozwiązań. Ale im dłużej trwał ten koszmar, tym bardziej oddalaliśmy się od siebie. Marek coraz częściej wychodził z domu, wracał późno, czasem czułam od niego alkohol. Ja zamykałam się w sobie, próbując być silna dla dzieci. Ale w środku byłam wrakiem.

Najgorsze były wieczory. Kiedy dzieci zasypiały, a ja zostawałam sama z myślami. Liczyłam każdy grosz, zastanawiałam się, co jeszcze mogę sprzedać. Przeglądałam ogłoszenia o pracę, ale wszędzie chcieli młodych, energicznych, najlepiej bez zobowiązań. Czułam się niewidzialna.

Pewnej nocy, kiedy w lodówce zostało tylko światło i pół słoika dżemu, usiadłam przy stole i zaczęłam się modlić. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz rozmawiałam z Bogiem. Może wtedy, gdy umarła mama. Ale tej nocy nie miałam już nic do stracenia.

— Boże, jeśli jesteś, pomóż mi. Pokaż mi, co mam robić. Daj mi siłę, bo już nie mam siły walczyć.

Następnego dnia rano zadzwonił telefon. To była pani Maria z parafii. Zapytała, czy nie potrzebujemy pomocy. Nie wiem, skąd wiedziała. Może ktoś z sąsiadów powiedział, może sama zauważyła, że dzieci coraz częściej przychodzą do kościoła głodne. Zgodziłam się, choć było mi wstyd. Dostałam paczkę z jedzeniem, trochę ubrań dla dzieci. To nie rozwiązało naszych problemów, ale poczułam, że nie jesteśmy sami.

Marek nie był zadowolony. — Musiałaś żebrać? — rzucił z goryczą. — To już naprawdę upadliśmy tak nisko?

— To nie żebranie, Marek. To pomoc. Każdy czasem jej potrzebuje.

Nie odpowiedział. Wyszedł z domu, trzaskając drzwiami. Zostałam sama z dziećmi i paczką makaronu, który smakował jak najlepsza kolacja świata.

Z czasem nauczyłam się prosić o pomoc. Zaczęłam chodzić do Caritasu, rozmawiać z innymi kobietami w podobnej sytuacji. Okazało się, że nie jestem sama. Że wiele rodzin przeżywa to samo — utrata pracy, długi, wstyd, strach o przyszłość. Zaczęłyśmy się wspierać, wymieniać jedzeniem, ubraniami, dobrym słowem.

Marek coraz bardziej zamykał się w sobie. Przestał rozmawiać ze mną, unikał dzieci. Czułam, że tracę go na zawsze. Próbowałam z nim rozmawiać, ale odbijałam się od muru.

— Marek, musimy być razem. Dla dzieci. Dla siebie.

— Nie rozumiesz? Ja już nie potrafię być ojcem. Nie potrafię być mężem. Zawiodłem was.

— Nie zawiodłeś. Najgorsze, co możemy zrobić, to się poddać.

Pewnego dnia wrócił do domu wcześniej niż zwykle. Był trzeźwy, ale wyglądał na załamanego.

— Dostałem pracę — powiedział cicho. — Na budowie. Nie jest lekko, ale… może jakoś damy radę.

Przytuliłam go, pierwszy raz od miesięcy. Poczułam, jak łzy spływają mi po policzkach. Wiedziałam, że to nie koniec naszych problemów, ale pierwszy raz od dawna poczułam nadzieję.

Minęły kolejne miesiące. Marek pracował ciężko, ja dorabiałam sprzątaniem u sąsiadów. Dzieci powoli odzyskiwały radość. Nie było łatwo, ale nauczyliśmy się cieszyć z małych rzeczy — wspólnej kolacji, uśmiechu, ciepłego światła w kuchni.

Dziś wiem, że przetrwaliśmy tylko dlatego, że nie straciliśmy wiary. W siebie, w ludzi, w Boga. Czasem cuda przychodzą wtedy, gdy już nie masz siły wierzyć. Ale trzeba wytrwać jeszcze chwilę.

Czy musimy upaść na samo dno, żeby zobaczyć, kto naprawdę jest przy nas? Czy potrafilibyście poprosić o pomoc, gdybyście znaleźli się na moim miejscu?