Matka, która nigdy nie powiedziała „przepraszam”: Moje życie między obowiązkiem a niespełnioną miłością
– Znowu nie wyniosłaś śmieci, Aniu. Ile razy mam ci powtarzać? – głos matki przeszywa ciszę kuchni jak zimny nóż. Siedzę przy stole, dłonie mam zaciśnięte na kubku herbaty, który już dawno wystygł. W powietrzu unosi się zapach starego chleba i zupy ogórkowej, którą gotowała rano. Patrzę na nią – drobną, zgarbioną kobietę o ostrych rysach twarzy i oczach, które nigdy nie patrzyły na mnie z czułością.
– Zaraz wyniosę – odpowiadam cicho, choć w środku aż się gotuję. Ile razy jeszcze będę musiała słuchać tych samych wyrzutów? Ile razy jeszcze będę musiała udawać, że wszystko jest w porządku?
Mam trzydzieści pięć lat i od zawsze mieszkałam z matką. Ojciec odszedł, gdy miałam siedem lat. Zostawił nas bez słowa wyjaśnienia, a ona nigdy nie pozwoliła mi o nim mówić. „Nie był wart nawet twoich łez” – powtarzała za każdym razem, gdy próbowałam zapytać o tatę. Od tamtej pory wszystko było obowiązkiem. Moim obowiązkiem było być grzeczną córką, pomagać w domu, nie sprawiać problemów. Jej obowiązkiem było zapewnić mi dach nad głową i jedzenie. O miłości nikt nie mówił.
Pamiętam, jak w podstawówce zazdrościłam koleżankom, które po lekcjach biegły do matek, rzucały im się na szyję i słyszały: „Kocham cię”. Ja wracałam do pustego mieszkania i czekałam na matkę, która wracała zmęczona z pracy i od progu zaczynała narzekać: „Dlaczego znowu nie posprzątałaś? Czemu masz takie oceny?”. Nigdy nie usłyszałam „jestem z ciebie dumna”, nigdy nie poczułam jej dłoni na swoim ramieniu w geście wsparcia.
Z czasem nauczyłam się tłumić emocje. W liceum zamknęłam się w sobie. Próbowałam uciec do książek, do nauki, do świata wyobraźni. Marzyłam o tym, żeby kiedyś wyjechać daleko – do Krakowa albo nawet za granicę – ale matka zachorowała. Miała wtedy pięćdziesiąt lat i nagle wszystko się zmieniło. Musiałam zrezygnować ze studiów dziennych i zostać w domu. „Jesteś moją córką, twoim obowiązkiem jest mi pomóc” – powiedziała wtedy bez cienia wdzięczności.
Od tamtej pory moje życie toczy się wokół niej. Praca na pół etatu w bibliotece, zakupy, gotowanie, sprzątanie i opieka nad matką. Czasem mam wrażenie, że jestem tylko przedłużeniem jej rąk – narzędziem do wykonywania codziennych czynności. Ona nigdy nie pyta mnie o moje uczucia, o marzenia czy plany. Wszystko kręci się wokół niej: jej zdrowia, jej potrzeb, jej żalów do świata.
Czasami próbuję z nią rozmawiać. – Mamo, może poszłabyś na spacer? – pytam delikatnie.
– Po co? I tak wszystko mnie boli. Lepiej powiedz, kiedy ugotujesz obiad – odpowiada szorstko.
W takich chwilach czuję się niewidzialna. Jakby mnie tu nie było. Jakby liczyło się tylko to, co mogę dla niej zrobić.
Najgorsze są święta. Wszyscy mówią o rodzinnej atmosferze, o miłości i przebaczeniu. U nas święta to czas napięcia i wzajemnych pretensji. W Wigilię matka zawsze narzeka na karpia („Za tłusty!”), na makowiec („Za suchy!”), na mnie („Znowu niczego nie potrafisz zrobić dobrze!”). Siedzimy naprzeciwko siebie przy stole i milczymy. W telewizji kolędy, a u nas cisza pełna żalu.
Czasem zastanawiam się, czy ona w ogóle potrafi kochać. Czy kiedykolwiek była szczęśliwa? Może życie ją tak ukształtowało – samotność po odejściu ojca, ciężka praca, brak wsparcia… Ale czy to usprawiedliwia wszystko?
Kilka tygodni temu wydarzyło się coś, co zmieniło mój sposób patrzenia na naszą relację. Matka przewróciła się w łazience i złamała rękę. Musiałam brać wolne w pracy, żeby się nią opiekować przez całą dobę. Była jeszcze bardziej rozdrażniona niż zwykle.
– Gdybyś była lepszą córką, nic by mi się nie stało! – krzyczała przez łzy bólu.
Wtedy coś we mnie pękło.
– Mamo! – podniosłam głos po raz pierwszy od lat. – Czy ty kiedykolwiek pomyślałaś o tym, jak ja się czuję? Czy choć raz chciałaś mnie przeprosić za te wszystkie lata?
Spojrzała na mnie zaskoczona i przez chwilę wydawało mi się, że zobaczyłam w jej oczach cień smutku… albo strachu? Ale zaraz odwróciła wzrok.
– Nie mam za co przepraszać. Robiłam wszystko dla ciebie – powiedziała twardo.
Od tamtej pory między nami jest jeszcze więcej ciszy niż wcześniej. Każdego dnia walczę ze sobą: zostać i dalej spełniać swój obowiązek czy spróbować żyć własnym życiem? Mam wyrzuty sumienia na samą myśl o odejściu – przecież to moja matka… Ale czy to wystarczy?
Czasem siadam wieczorem przy oknie i patrzę na światła miasta. Myślę o tym wszystkim, czego nie dostałam: czułości, wsparcia, zwykłego „przepraszam”. I zastanawiam się: czy można wybaczyć komuś tylko dlatego, że jest rodziną? Czy mam prawo odejść i zacząć żyć dla siebie?
Może ktoś z was zna odpowiedź… Może ktoś też siedzi teraz przy kuchennym stole i czeka na słowo „kocham” albo „przepraszam”, które nigdy nie padnie…