Miłość w cieniu przeszłości: Gdy córka mojego męża chce zamieszkać z nami w kawalerce

— Nie rozumiesz, Aniu, ona nie ma dokąd pójść! — głos Marka drżał, a ja czułam, jak ściska mnie w gardle. Stałam przy oknie naszej ciasnej kawalerki na Pradze, patrząc na szare bloki i mokre od deszczu chodniki. W środku czułam burzę.

Dwa lata temu, gdy wychodziłam za Marka, nie miałam żadnych wątpliwości. Był rozwodnikiem, miał nastoletnią córkę z poprzedniego małżeństwa, ale wydawało mi się, że to nie problem. Przecież kochał mnie, a ja jego. Myślałam, że przeszłość to tylko tło, które nie będzie miało wpływu na naszą przyszłość. Myliłam się.

Od kilku tygodni wszystko się zmieniło. Córka Marka, Zosia, zadzwoniła do niego zapłakana. Jej matka wyjeżdżała za granicę do pracy i nie mogła jej zabrać ze sobą. Zosia nie chciała mieszkać z babcią na wsi. — Tato, mogę zamieszkać z wami? — usłyszałam jej głos przez telefon, cichy i niepewny. Marek spojrzał na mnie wtedy pytająco, a ja poczułam lodowaty dreszcz na plecach.

Nasza kawalerka to 32 metry kwadratowe. Jedno łóżko, mały stół pod oknem, szafa i regał z książkami. Nie mamy nawet osobnej sypialni. Każdy kąt jest już zajęty naszymi rzeczami i wspomnieniami. Gdzie tu miejsce dla dorastającej dziewczyny? Gdzie miejsce na jej prywatność, na jej świat?

Przez kilka dni Marek chodził jak struty. Nie rozmawialiśmy prawie wcale. Ja udawałam, że czytam książkę albo gotuję obiad, ale w środku gotowałam się ze złości i bezsilności. W końcu wybuchłam:

— To nie jest sprawiedliwe! — krzyknęłam. — To nie jest mój problem! Ja nie chciałam być macochą! Chciałam być twoją żoną!

Marek patrzył na mnie długo, jakby widział mnie pierwszy raz w życiu. — Ale jesteś moją żoną — powiedział cicho. — A ona jest moją córką.

Nie spałam całą noc. Przewracałam się z boku na bok, słysząc w głowie głos Zosi: „Tato, mogę zamieszkać z wami?” Próbowałam sobie wyobrazić nasze życie we troje w tej klitce. Zosia śpiąca na rozkładanej kanapie, jej ubrania upchnięte gdzieś między naszymi rzeczami, jej obecność w każdej chwili dnia i nocy.

Rano Marek zaparzył mi kawę i usiadł naprzeciwko mnie przy stole.

— Aniu — zaczął ostrożnie — wiem, że to trudne. Ale ona naprawdę nie ma dokąd pójść.

— A my? — zapytałam gorzko. — My mamy dokąd pójść? Nasze życie też się skończy?

— Przecież to tylko na jakiś czas — próbował mnie przekonać. — Może znajdziemy większe mieszkanie? Może jakoś się ułożymy?

Ale ja wiedziałam, że to nie takie proste. Nasze finanse ledwo pozwalały nam opłacić czynsz za tę kawalerkę. O większym mieszkaniu mogliśmy tylko pomarzyć.

Zosia przyjechała w sobotę rano. Stała pod drzwiami z wielką walizką i plecakiem. Miała smutne oczy i wyglądała na starszą niż swoje piętnaście lat. Marek przytulił ją mocno, a ja poczułam się jak intruz we własnym domu.

Pierwsze dni były koszmarem. Zosia była cicha i zamknięta w sobie. Siedziała godzinami przy oknie albo słuchała muzyki przez słuchawki. Ja próbowałam być miła, ale czułam narastającą irytację o każdą rzecz: o jej buty rzucone pod stołem, o kosmetyki rozstawione w łazience, o jej obecność przy śniadaniu.

Wieczorami Marek próbował rozmawiać ze mną spokojnie:

— Aniu, ona przeżywa trudny czas. Musimy jej pomóc.

— A kto mi pomoże? — zapytałam pewnej nocy przez łzy. — Kto pomoże mi pogodzić się z tym wszystkim?

Marek milczał długo. W końcu wyszedł do kuchni i zamknął za sobą drzwi.

Zaczęliśmy się kłócić coraz częściej. O drobiazgi: o to, kto wyniesie śmieci, kto zrobi zakupy, kto posprząta łazienkę po Zosi. Ale tak naprawdę kłóciliśmy się o coś więcej: o nasze życie, które nagle przestało być tylko nasze.

Pewnego wieczoru usłyszałam przez drzwi rozmowę Marka z Zosią:

— Tato, może powinnam wrócić do babci? Ania mnie chyba nie lubi…

— Nie mów tak — odpowiedział Marek cicho. — Po prostu musimy się wszyscy nauczyć żyć razem.

Poczułam wtedy ogromne poczucie winy i żalu do samej siebie. Przecież to dziecko niczemu nie jest winne. To ja nie potrafię się odnaleźć w tej sytuacji.

Minęły kolejne tygodnie. Zosia zaczęła się trochę otwierać, czasem opowiadała mi o szkole albo pytała o przepisy na ciasta. Ale ja wciąż czułam się obco we własnym domu.

Coraz częściej myślałam o rozwodzie. O tym, że może lepiej byłoby odejść i zostawić Marka z jego córką. Może wtedy oboje byliby szczęśliwsi? Może ja też odzyskałabym spokój?

Ale czy to znaczy, że jestem słaba? Że nie potrafię kochać wystarczająco mocno? Czy można budować szczęście na cudzych ruinach?

Czasem patrzę na Marka i Zosię razem i zastanawiam się: czy rodzina patchworkowa to tylko piękne słowo? Czy naprawdę można nauczyć się kochać cudze dziecko jak swoje? I czy ja mam prawo walczyć o swoje szczęście kosztem ich?

Może ktoś z was zna odpowiedź…