Modlitwa pod szpitalnym oknem: Jak straciłem i odzyskałem nadzieję, gdy moja żona walczyła o życie
— Panie Piotrze, proszę usiąść. Musimy porozmawiać — głos lekarza był spokojny, ale ja czułem, jakby walił we mnie młotem. Siedziałem na zimnym plastikowym krześle pod oddziałem intensywnej terapii, a moje ręce drżały tak bardzo, że nie mogłem utrzymać kubka z kawą. Kasia… moja Kasia leżała tam, za grubą szybą, podpięta do aparatury, której dźwięki śniły mi się po nocach.
Jeszcze rano śmialiśmy się razem w kuchni. Kasia była w ósmym miesiącu ciąży. Mówiła, że nasza córeczka kopie jak szalona i że już nie może się doczekać, aż ją zobaczy. Ja żartowałem, że pewnie będzie miała jej temperament. Potem nagle złapała się za głowę i osunęła na podłogę. Zanim przyjechało pogotowie, zdążyłem tylko krzyczeć jej imię i modlić się, żeby to nie było nic poważnego.
W szpitalu czas przestał istnieć. Lekarze mówili o krwotoku mózgowym, o zagrożeniu życia matki i dziecka. — Zrobimy wszystko, co w naszej mocy — powtarzali, ale widziałem w ich oczach zwątpienie. Moja teściowa płakała w kącie korytarza, a ja czułem się jak dziecko zagubione we mgle.
W pewnym momencie zostałem sam. Usiadłem na ławce pod oknem i zacząłem szeptać modlitwę. Nie byłem nigdy szczególnie religijny, ale wtedy nie miałem już nic poza nadzieją. — Boże, jeśli jesteś… jeśli możesz… nie zabieraj mi jej. Nie zabieraj nam naszej córki…
Nagle usłyszałem głos obok siebie:
— Piotrek…
To był mój ojciec. Przyszedł bez zapowiedzi, jakby wiedział, że właśnie teraz najbardziej go potrzebuję.
— Synu, wiem, że jest ciężko. Ale musisz być silny dla Kasi i dziecka.
— Tato, ja nie wiem, czy dam radę…
— Dasz. Bo nie masz innego wyjścia.
Wróciłem pod drzwi sali operacyjnej. Czekałem godzinami. Każda minuta była jak wieczność. W głowie miałem tylko jedno pytanie: „Dlaczego my? Dlaczego teraz?” Przypomniałem sobie nasze pierwsze spotkanie na studiach w Krakowie, jej śmiech i to, jak zawsze potrafiła mnie pocieszyć nawet w najgorszych chwilach.
Nagle drzwi się otworzyły. Lekarz wyszedł z maską zmęczenia na twarzy.
— Udało się ustabilizować stan pani Kasi. Dziecko żyje. Ale najbliższe godziny będą decydujące.
Poczułem ulgę i strach jednocześnie. Zadzwoniłem do mamy Kasi:
— Mamo… Kasia żyje. Mała też…
Po drugiej stronie usłyszałem tylko płacz.
Tej nocy nie zmrużyłem oka. Siedziałem przy łóżku Kasi i patrzyłem na jej bladą twarz. Aparaty pikały miarowo, a ja szeptałem kolejne modlitwy. W pewnym momencie poczułem ciepło na dłoni — Kasia lekko poruszyła palcami.
— Piotrek… — wyszeptała ledwo słyszalnie.
— Jestem tu, kochanie…
— Nasza córeczka…?
— Wszystko dobrze. Obie jesteście bezpieczne.
Łzy same popłynęły mi po policzkach. Wtedy zrozumiałem, jak bardzo ją kocham i jak bardzo bałem się ją stracić.
Przez kolejne dni walczyliśmy razem. Kasia powoli wracała do sił. Lekarze mówili o cudzie — że przy takim krwotoku szanse były minimalne. Ale ona się nie poddała.
Po tygodniu przyszedł czas na kolejną próbę — cesarskie cięcie. Stałem pod salą operacyjną i znów modliłem się o cud. Gdy usłyszałem pierwszy płacz naszej córeczki, upadłem na kolana ze szczęścia.
Nazwaliśmy ją Zosia — na cześć babci Kasi, która zawsze powtarzała: „Nadzieja umiera ostatnia”.
Dziś patrzę na moją rodzinę i wiem jedno: życie potrafi złamać człowieka w sekundę, ale też dać mu siłę do walki o to, co najważniejsze.
Czasem pytam siebie: czy gdyby nie ta tragedia, doceniłbym tak bardzo każdą chwilę z Kasią i Zosią? Czy musimy przejść przez piekło, żeby naprawdę nauczyć się kochać?
A Ty? Czy kiedykolwiek bałeś się tak bardzo o kogoś bliskiego? Co dało Ci wtedy siłę?