Nie biegnij do ołtarza, Martyna! – Ucieczka panny młodej spod władzy toksycznej rodziny narzeczonego

– Martyna, pamiętaj, żeby nie patrzeć Pawłowi w oczy za długo podczas przysięgi. To źle wygląda na zdjęciach – syknęła teściowa, poprawiając mi welon tak mocno, że aż poczułam ból na karku. Stałam w dusznym pokoju, wśród zapachu lakieru do włosów i narastającej paniki. Za drzwiami słychać było śmiechy i podniecone szepty rodziny Pawła. Mojej rodziny prawie nie było – mama zmarła dwa lata temu, tata nie miał siły walczyć z tłumem obcych ludzi.

W lustrze zobaczyłam nie siebie, tylko kogoś obcego. Kogoś, kto od miesięcy zgadzał się na wszystko: na ślub w kościele Pawła, na menu wybrane przez jego matkę, na zaproszenie wszystkich jego ciotek i kuzynów, nawet tych, których nigdy nie widziałam. „To dla Pawła” – powtarzałam sobie. Ale czy naprawdę?

– Martyna, nie płacz, bo rozmażesz makijaż – szepnęła moja przyjaciółka Ania, ściskając mnie za rękę. – Jeśli chcesz, możemy stąd uciec. Teraz. Jeszcze nie jest za późno.

Spojrzałam na nią z niedowierzaniem. Uciec? Przecież wszystko już gotowe: kościół, sala, orkiestra, goście. Ale w środku czułam się jak ptak zamknięty w klatce. Ostatnie miesiące to była nieustanna walka o każdy drobiazg – a raczej poddawanie się w każdej sprawie. Paweł mówił: „Kochanie, moja mama wie najlepiej” albo „To tylko tradycja”. A ja? Gdzie byłam ja?

Przypomniałam sobie pierwszy raz, kiedy Paweł przedstawił mnie swojej rodzinie. Jego matka, pani Barbara, już wtedy patrzyła na mnie z góry: „A czym się zajmujesz? A rodzice? A dom mają własny czy wynajmują?” Czułam się przesłuchiwana jak na komisji wojskowej. Paweł śmiał się potem: „Nie przejmuj się, ona taka jest”. Ale z czasem jej kontrola zaczęła mnie dusić.

– Martyna! – drzwi otworzyły się gwałtownie i do pokoju wpadła pani Barbara. – Goście już czekają! Nie rób sceny! Pamiętaj, że dziś reprezentujesz naszą rodzinę.

Zacisnęłam pięści. „Naszą rodzinę” – a co z moją? Co ze mną?

Wyszłam na korytarz. Tata stał pod ścianą, blady i zmęczony. Spojrzał na mnie smutno:
– Córeczko… jeśli nie chcesz tego robić…

Zabrakło mi słów. Przez chwilę chciałam rzucić wszystko i pobiec gdzieś daleko, ale nogi miałam jak z waty.

W kościele czekał Paweł – przystojny, pewny siebie, otoczony rodziną jak królem orszakiem. Gdy szłam do ołtarza, czułam na sobie wzrok wszystkich tych ludzi, którzy przez ostatnie miesiące decydowali o moim życiu.

– Wyglądasz pięknie – szepnął Paweł.

Ale ja już wiedziałam, że to nie wystarczy.

Ksiądz zaczął mówić o miłości i poświęceniu. O oddaniu i wspólnym życiu. Słowa odbijały się echem w mojej głowie: „poświęcenie”, „oddanie”, „rodzina”…

Nagle zobaczyłam siebie za dziesięć lat: siedzącą przy stole Barbary, słuchającą jej uwag o moim gotowaniu, wychowaniu dzieci, wyborze pracy. Zobaczyłam siebie gasnącą każdego dnia trochę bardziej.

– Czy ty… Martyno…

Nie słyszałam reszty pytania. Spojrzałam na Pawła. W jego oczach była pewność siebie i… coś jeszcze? Może cień strachu?

– Przepraszam – powiedziałam cicho.

W kościele zapadła cisza.

– Nie mogę tego zrobić.

Szum przeszedł przez ławki jak fala. Pani Barbara zerwała się z miejsca:
– Co ty wyprawiasz?!

Paweł złapał mnie za rękę:
– Martyna! Co ty robisz?!

– Przepraszam… – powtórzyłam i wybiegłam z kościoła.

Na zewnątrz powietrze było chłodne i świeże. Ania już czekała przy samochodzie.
– Wsiadaj! – krzyknęła.

Jechałyśmy przez miasto w milczeniu. Dopiero po kilku minutach zaczęłam płakać – najpierw cicho, potem coraz głośniej. Ania trzymała mnie za rękę przez całą drogę.

Zatrzymałyśmy się nad Wisłą. Siedziałyśmy na ławce i patrzyłyśmy na wodę.

– I co teraz? – zapytała Ania.

– Nie wiem… Ale pierwszy raz od miesięcy czuję się wolna.

Wieczorem zadzwonił tata:
– Jestem z ciebie dumny. W końcu zrobiłaś coś dla siebie.

Paweł przysłał mi tylko jedną wiadomość: „Nie rozumiem cię”.

A ja? Zaczęłam rozumieć siebie.

Czy naprawdę musimy poświęcać własne szczęście dla cudzych oczekiwań? Czy odwaga do bycia sobą zawsze musi tyle kosztować?