„Nie jesteś ładna, Marto” – Słowa matki, które rozdarły moje życie
– Marta, przestań się tak stroić. I tak nie jesteś ładna – usłyszałam, gdy miałam jedenaście lat. Stałam wtedy przed lustrem w naszym małym mieszkaniu na warszawskim Bródnie, próbując ułożyć włosy w kucyk, który widziałam u koleżanki z klasy. Mama weszła do pokoju bez pukania, z siatką ziemniaków w jednej ręce i zmęczeniem wypisanym na twarzy.
Zamarłam. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to jedno zdanie będzie echem odbijającym się w mojej głowie przez kolejne dwadzieścia lat.
– Ale mamo… – zaczęłam cicho, ale ona już była w kuchni, szeleszcząc siatką i narzekając na ceny w Biedronce.
Od tamtej pory codziennie patrzyłam w lustro z coraz większą niechęcią. W szkole podstawowej byłam tą cichą dziewczynką z krzywym nosem i odstającymi uszami. Kiedy chłopcy śmiali się z moich okularów, nie miałam siły się bronić. W domu też nie znajdowałam wsparcia – mama była wiecznie zmęczona, a tata… Tata odszedł, gdy miałam sześć lat. Zostałyśmy same.
Pamiętam jedną z tych długich, zimowych nocy, kiedy leżałam pod kołdrą i słyszałam przez cienką ścianę, jak mama płacze w kuchni. Wtedy jeszcze jej współczułam. Myślałam: „Może ona też czuje się brzydka? Może dlatego jest taka ostra?”
W gimnazjum zaczęłam się buntować. Malowałam oczy czarną kredką, nosiłam za duże bluzy i słuchałam Myslovitz na słuchawkach. Mama tylko kręciła głową:
– Znowu wyglądasz jak strach na wróble. Po co ci to?
– Bo chcę być inna! – wykrzyczałam jej kiedyś prosto w twarz.
– Ale ty nigdy nie będziesz taka jak te ładne dziewczyny z telewizji – odpowiedziała spokojnie, jakby stwierdzała fakt.
Zaczęłam unikać ludzi. W liceum miałam jedną przyjaciółkę – Kasię, która też była „inna”. Razem siedziałyśmy na parapecie szkolnej biblioteki i wymieniałyśmy się książkami. To ona pierwsza powiedziała mi:
– Marta, masz najpiękniejszy uśmiech na świecie.
Nie uwierzyłam jej. Przecież mama mówiła inaczej.
Kiedy Kasia zachorowała na białaczkę i zmarła w trzeciej klasie liceum, świat stracił dla mnie sens. Przez pół roku nie wychodziłam z domu poza szkołą. Mama próbowała mnie wyciągnąć na zakupy:
– Idź po bułki do Żabki.
– Nie chcę.
– Marta, nie możesz tak żyć! – krzyczała.
A ja myślałam tylko o tym, że nawet jeśli wyjdę, nikt mnie nie zauważy. Bo przecież jestem niewidzialna. Brzydka.
Na studia wyjechałam do Krakowa. Chciałam uciec jak najdalej od rodzinnego mieszkania i matczynych słów. Wynajęłam pokój w starej kamienicy na Kazimierzu. Tam poznałam Pawła – chłopaka z sąsiedztwa, który malował murale i grał na gitarze pod Mostem Grunwaldzkim.
– Masz piękne oczy – powiedział mi pierwszego wieczoru.
Zaśmiałam się nerwowo:
– Nie żartuj sobie ze mnie.
– Mówię poważnie. Są smutne, ale piękne.
Nie umiałam przyjąć komplementu. Przez całe życie nauczyłam się chować za ironią i dystansem. Paweł był cierpliwy. Przez miesiące spotkań powoli otwierał przede mną świat, którego wcześniej nie znałam: świat ludzi akceptujących siebie mimo wad.
Ale nawet wtedy głos mamy był silniejszy:
– Paweł? Artysta? A co on ci zapewni? Chcesz żyć jak cyganka?
Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do domu z Pawłem na święta, mama patrzyła na niego z góry:
– I to jest ten twój chłopak? Wygląda jakby spał pod mostem.
Paweł tylko się uśmiechnął:
– Dobry wieczór pani Krystyno.
Wigilia była koszmarem. Mama krytykowała wszystko: moje włosy („Znowu te farbowane końcówki?”), moją sukienkę („Wyglądasz jakbyś szła na pogrzeb”), Pawła („Nie masz pracy? To czym się zajmujesz?”). Po kolacji zamknęłam się w łazience i płakałam przez godzinę.
Paweł odszedł ode mnie pół roku później. Powiedział tylko:
– Marta, musisz najpierw pokochać siebie. Ja nie mogę tego zrobić za ciebie.
Zostałam sama w Krakowie. Pracowałam jako kelnerka w kawiarni przy Rynku Głównym i wieczorami pisałam pamiętnik. Zaczęłam chodzić na terapię do pani psycholog – Magdy. To ona pierwszy raz zapytała:
– Kto ci powiedział, że jesteś brzydka?
Zaniemówiłam.
– Moja mama…
Pani Magda spojrzała na mnie łagodnie:
– A czy ty jej uwierzyłaś?
To pytanie wracało do mnie przez wiele miesięcy. Zaczęłam analizować swoje życie: ile razy pozwoliłam innym decydować o mojej wartości? Ile razy nie podjęłam wyzwania tylko dlatego, że bałam się oceny?
Po dwóch latach terapii zaczęłam powoli odzyskiwać siebie. Zapisałam się na kurs fotografii, zaczęłam biegać po Plantach o świcie i… pierwszy raz od lat spojrzałam w lustro bez nienawiści.
Wróciłam do Warszawy po dziesięciu latach nieobecności. Mama była już starsza, schorowana, mieszkanie wydawało się jeszcze mniejsze niż kiedyś.
– Marta… – powiedziała cicho podczas jednej z naszych rozmów przy herbacie – Wiem, że byłam dla ciebie surowa. Ale chciałam cię przygotować na życie…
Patrzyłyśmy na siebie długo w milczeniu. W jej oczach zobaczyłam strach i żal.
– Mamo… Ja już nie jestem tą małą dziewczynką – odpowiedziałam spokojnie.
Przez kolejne tygodnie próbowałyśmy odbudować naszą relację. To nie było łatwe – rany były głębokie, a słowa sprzed lat ciągle wracały w trudnych chwilach.
Dziś mam trzydzieści cztery lata i własną córkę – Zosię. Każdego dnia patrzę jej w oczy i powtarzam:
– Jesteś piękna taka, jaka jesteś.
Czasem zastanawiam się: czy można naprawdę wybaczyć rodzicom ich błędy? Czy da się całkowicie uleczyć rany zadane słowami? A może najważniejsze to nauczyć się kochać siebie mimo wszystko?