Nigdy nie kochałem mojej żony – historia Andrzeja z Płocka

Nigdy nie kochałem swojej żony i mówiłem jej to nie raz. Nie była to jej wina — żyliśmy zupełnie znośnie. Nazywam się Andrzej Wilk i mieszkam w Płocku, gdzie Mazowsze przechowuje swoje historie i codzienne, szare dni. Nigdy nie kochałem swojej żony, Zofii, i wiele razy rzucałem jej to w twarz jak gorzką prawdę. Ona wtedy milczała, patrzyła przez okno na Wisłę, jakby tam szukała odpowiedzi na pytania, których nigdy mi nie zadała.

Pamiętam pewien wieczór, kiedy wróciłem do domu później niż zwykle. Zofia siedziała przy stole, dłonie miała splecione na kolanach, a obok niej parowała herbata malinowa. „Znowu późno?” – zapytała cicho, nie patrząc na mnie. „Praca się przeciągnęła,” odpowiedziałem automatycznie, choć oboje wiedzieliśmy, że to kłamstwo. Wolałem zostać dłużej w biurze niż wracać do tego mieszkania, gdzie ściany były świadkami naszej obojętności.

Zofia była dobrą kobietą. Gotowała obiady, dbała o dom, nawet próbowała rozmawiać ze mną o drobnostkach – o pogodzie, o sąsiadach, o tym, że nasza córka Marta coraz częściej zamyka się w swoim pokoju. Ale ja byłem jak zamknięte drzwi. Nie potrafiłem jej dać tego, czego pragnęła: czułości, bliskości, zwykłego zainteresowania. „Andrzej, czy ty mnie jeszcze w ogóle widzisz?” – zapytała kiedyś podczas śniadania. „Widzę cię,” odpowiedziałem chłodno. „Ale nie kocham. Nigdy nie kochałem.” Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem łzy w jej oczach.

Nasze małżeństwo było wynikiem presji rodzinnej. Moi rodzice uważali Zofię za idealną kandydatkę na żonę: spokojna, pracowita, z dobrej rodziny. Było wesele, były zdjęcia pod katedrą w Płocku, a potem już tylko codzienność – coraz bardziej szara i duszna. Z czasem przestaliśmy nawet się kłócić. Każde z nas żyło obok siebie jak współlokatorzy, dzieląc rachunki i obowiązki.

Najgorzej było w święta. Wtedy udawaliśmy przed rodziną szczęśliwe małżeństwo. Marta patrzyła na nas z dziwnym smutkiem w oczach. Kiedyś zapytała: „Tato, dlaczego nigdy nie przytulasz mamy?” Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Zamiast tego wyszedłem na balkon i zapaliłem papierosa.

Z czasem zaczęły się pojawiać konflikty. Zofia coraz częściej zamykała się w łazience na długie godziny. Słyszałem jej cichy płacz przez drzwi. Próbowałem udawać, że tego nie słyszę. W pracy byłem szanowanym księgowym, człowiekiem opanowanym i rzeczowym. W domu byłem cieniem samego siebie.

Pewnego dnia Marta wróciła ze szkoły zapłakana. Okazało się, że jej koleżanki śmiały się z niej, bo „jej rodzice się nie kochają”. Zofia próbowała ją pocieszyć, ale ja stałem z boku, bezradny i zimny jak lód. „Tato, dlaczego nie możesz być inny?” – zapytała Marta przez łzy. Nie umiałem jej odpowiedzieć.

Wszystko zaczęło się sypać jeszcze bardziej, gdy Zofia zachorowała na depresję. Lekarz przepisał jej leki i zalecił terapię. Chodziła na spotkania z psychologiem, ale wracała jeszcze bardziej przygnębiona. „Nie umiem już tak żyć,” powiedziała pewnego wieczoru. „Nie chcę być dla ciebie ciężarem.” Wtedy po raz pierwszy poczułem strach – nie o nią, ale o siebie. Co będzie, jeśli odejdzie? Czy zostanę sam z własną pustką?

Marta zaczęła spędzać coraz więcej czasu poza domem. W weekendy znikała do koleżanek albo na zajęcia dodatkowe. Ja siedziałem przy komputerze albo oglądałem telewizję bez dźwięku. Zofia coraz rzadziej gotowała obiady; czasem zostawiała mi tylko kartkę: „Jest zupa w lodówce”.

Pewnego dnia wróciłem do domu i zobaczyłem walizkę przy drzwiach. Zofia stała obok niej ze spuszczoną głową. „Wyjeżdżam do siostry na jakiś czas,” powiedziała cicho. „Muszę odpocząć od tego wszystkiego.” Nie zatrzymałem jej. Nawet nie próbowałem.

Przez kilka tygodni mieszkałem sam z Martą. Nasze rozmowy ograniczały się do minimum: „Jak było w szkole?”, „Co chcesz na kolację?” Pewnej nocy usłyszałem płacz dochodzący z jej pokoju. Chciałem wejść i ją przytulić, ale coś mnie powstrzymało – może duma, może strach przed własnymi uczuciami.

Zofia wróciła po miesiącu – chudsza, bladsza, ale spokojniejsza. „Chcę rozwodu,” powiedziała bez emocji. „Nie chcę już tak żyć.” Tym razem poczułem coś dziwnego – jakby ktoś wyrwał mi kawałek serca, którego istnienia nawet nie podejrzewałem.

Rozwód przebiegł szybko i bez większych kłótni. Podzieliliśmy majątek, ustaliliśmy opiekę nad Martą. Zofia wyprowadziła się do matki, a ja zostałem sam w naszym dawnym mieszkaniu.

Cisza była ogłuszająca. Brakowało mi nawet tych codziennych drobiazgów: zapachu jej kawy rano, dźwięku jej kroków w kuchni, cichego nucenia podczas sprzątania. Zacząłem rozumieć, że przez lata uciekałem przed własnymi uczuciami – a raczej przed ich brakiem.

Czasem spotykam Zofię na ulicy – wygląda na spokojniejszą, szczęśliwszą niż kiedykolwiek wcześniej przy mnie była. Marta dorasta i coraz rzadziej chce ze mną rozmawiać.

Czy można żyć bez miłości? Może można – ale czy warto? Czy samotność jest ceną za szczerość wobec samego siebie? Czasem myślę: co by było, gdybym choć raz spróbował pokochać swoją żonę? Ale na to pytanie już nigdy nie znajdę odpowiedzi.