„Pożyczyłam zięciowi pieniądze z oszczędności życia. Teraz rodzina się ode mnie odwróciła…”
– Mamo, przecież to tylko na chwilę. Obiecuję, oddam ci wszystko, jak tylko ruszy nam ten interes – głos Tomka drżał, a ja czułam, jak ściska mnie w gardle. Stał w mojej kuchni, z oczami pełnymi nadziei i niepokoju. Moja córka, Ania, siedziała obok, milcząca, z dłońmi splecionymi na kolanach.
Patrzyłam na nich i czułam się rozdarta. Przez całe życie byłam ostrożna – każda złotówka miała znaczenie. Z mężem odkładaliśmy na czarną godzinę, a po jego śmierci te pieniądze były moją jedyną podporą. Emerytura niewielka, zdrowie już nie to… Ale przecież to moja rodzina. Jak mogłabym odmówić?
– Dobrze, Tomku. Ale pamiętaj – to są wszystkie moje oszczędności. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś będę mogła sobie pozwolić na taki gest – powiedziałam cicho, podpisując przelew w banku.
Wiedziałam, że ryzykuję. Ale przecież Ania i Tomek zawsze byli odpowiedzialni. Wierzyłam im. Przez kolejne tygodnie żyłam nadzieją, że wszystko się ułoży. Dzwonili rzadziej niż zwykle, ale tłumaczyli się pracą przy nowym biznesie.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie sąsiadka:
– Pani Zosiu, widziałam pani córkę w sklepie. Wyglądała na bardzo zmartwioną…
Serce mi zamarło. Zadzwoniłam do Ani. Odebrała po kilku sygnałach.
– Mamo, nie teraz… – szepnęła nerwowo.
– Aniu, co się dzieje? – zapytałam drżącym głosem.
– Nic… Po prostu mamy trochę problemów. Porozmawiamy później.
Odkładając słuchawkę, poczułam się jak intruz w życiu własnej córki.
Mijały miesiące. Zaczęły przychodzić rachunki za leki i czynsz. Zaczęłam liczyć każdy grosz. W końcu zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam do Tomka.
– Tomku… czy możesz mi oddać chociaż część tych pieniędzy? Potrzebuję ich na leki…
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Pani Zosiu… Przecież to nie była pożyczka z terminem. Pani mówiła: „jak będzie trzeba”. Teraz naprawdę nie mamy z czego oddać…
Zaniemówiłam. Przypomniałam sobie tamtą rozmowę w kuchni – rzeczywiście nie ustaliłam terminu. Ale czy to znaczyło, że mogą zapomnieć o długu?
Od tej pory kontakt się urwał. Ania przestała odbierać telefony. Na święta nie przyszli – przysłali tylko kartkę z podpisem „Wesołych Świąt”.
Siedziałam sama przy stole, patrząc na pusty talerz dla wędrowca i czułam się bardziej samotna niż kiedykolwiek wcześniej.
Sąsiedzi zaczęli pytać:
– Pani Zosiu, co u córki? Dawno jej nie widzieliśmy…
Nie wiedziałam, co odpowiadać. Wstydziłam się przyznać do własnej naiwności.
Któregoś dnia spotkałam Anię przypadkiem na rynku. Uśmiechnęła się blado i szybko spuściła wzrok.
– Aniu… – zaczęłam niepewnie.
– Mamo, proszę… Nie rób sceny – syknęła przez zaciśnięte zęby.
Zamarłam. Moja własna córka traktowała mnie jak obcą osobę.
Wieczorami siedziałam w fotelu i rozmyślałam: gdzie popełniłam błąd? Czy powinnam była być twardsza? Czy rodzina naprawdę znaczy tyle, ile zawsze wierzyłam?
Pewnego dnia przyszło wezwanie do zapłaty za zaległy czynsz. Musiałam poprosić o pomoc opiekę społeczną – pierwszy raz w życiu. Upokorzenie paliło mnie od środka.
Przestałam wychodzić z domu. Ludzie patrzyli na mnie z litością albo szeptali za plecami. „Ta Zosia, co wszystko oddała zięciowi…” – słyszałam czasem przez uchylone okno.
Czasem myślę o mężu – co by powiedział? Czy byłby ze mnie dumny, czy raczej rozczarowany moją łatwowiernością?
Dziś wiem jedno: pieniądze można odłożyć jeszcze raz, ale złamanego serca już się nie sklei.
Czy naprawdę rodzina powinna być ponad wszystko? Czy warto ufać bezgranicznie tym, których kochamy najbardziej? Może ktoś z was miał podobne doświadczenia…