Purée, klopsiki i ciche łzy – historia pewnej przyjaźni i rodzinnego kryzysu
– A od czego dziś będę cię ratował? – zapytał Krzysztof, zalewając wrzątkiem kolejną zupkę chińską, której zapach już dawno przestał mi się kojarzyć z czymkolwiek przyjemnym. Siedziałem na jego kanapie, patrząc przez okno na szare, marcowe niebo, które idealnie oddawało mój nastrój.
– Purée i klopsiki! – odpowiedziałem z udawaną wesołością, choć w środku czułem się jak rozgotowany ziemniak.
– O, znowu? – Krzysztof spojrzał na mnie z tym swoim sztucznym uśmiechem, który zawsze pojawiał się, gdy próbował mnie pocieszyć, choć sam nie wierzył w powodzenie tej misji.
– Znowu! – westchnąłem ciężko. – W zeszłym tygodniu już były te okropne klopsiki! Ile można?
– Właśnie o to pytam swoją żonę, ale ona tylko wzrusza ramionami i mówi, że przecież dzieci lubią. A ja? Czy ja się jeszcze liczę?
Krzysztof pokiwał głową ze zrozumieniem. On też miał swoje problemy, ale dziś to ja byłem tym, który potrzebował ratunku. Od kilku miesięcy czułem się w domu jak gość. Moja żona, Ania, była wiecznie zmęczona. Praca, dzieci, dom – wszystko było ważniejsze ode mnie. Nawet nasze rozmowy sprowadzały się do listy zakupów i planowania kolejnych obiadów.
– Może powinieneś sam ugotować coś innego? – zaproponował Krzysztof, siorbiąc swoją zupkę.
– Próbowałem. Ale wtedy Ania patrzy na mnie jak na zdrajcę. „Nie smakuje ci moje jedzenie?” – pyta z wyrzutem. A ja nie mam siły tłumaczyć, że chodzi o coś więcej niż tylko klopsiki.
Zamilkliśmy na chwilę. W tle leciało radio, ktoś śpiewał o miłości, której już nie ma. Poczułem ukłucie zazdrości wobec tych wszystkich ludzi, którzy potrafią rozmawiać ze sobą bez pretensji i żalu.
– A dzieci? – zapytał Krzysztof cicho.
– Dzieci są szczęśliwe. Mają swoje purée i klopsiki. Mają matkę, która dla nich żyje. A ja? Ja jestem tylko dodatkiem do obiadu.
Przypomniałem sobie wczorajszą kłótnię. Ania krzyczała, że niczego nie doceniam. Że jestem wiecznie niezadowolony. Że ona się stara, a ja tylko narzekam. Może miała rację? Może naprawdę stałem się zgorzkniałym facetem, który nie potrafi cieszyć się tym, co ma?
– Pamiętasz, jak kiedyś marzyliśmy o wielkich rzeczach? – zapytałem nagle Krzysztofa. – Chcieliśmy podróżować po świecie, pisać książki…
– Teraz podróżuję między kuchnią a łazienką – zażartował ponuro.
Obaj wybuchliśmy śmiechem, choć wcale nie było nam do śmiechu.
Nagle zadzwonił mój telefon. Na wyświetlaczu pojawiło się imię: Ania.
– Odbierz – powiedział Krzysztof poważnie.
Wyszedłem na balkon. Zimne powietrze uderzyło mnie w twarz.
– Słucham?
– Marcin… gdzie jesteś? Dzieci pytają o ciebie. Obiad stygnie.
W jej głosie słyszałem zmęczenie i coś jeszcze – może nutę żalu?
– Zaraz będę – odpowiedziałem cicho.
Rozłączyła się bez słowa pożegnania.
Wróciłem do pokoju i spojrzałem na Krzysztofa.
– Muszę wracać. Dzięki za zupkę… i za wszystko.
– Trzymaj się, stary. Jakby co, dzwoń.
W drodze do domu myślałem o tym wszystkim, co poszło nie tak. Kiedyś Ania była moją najlepszą przyjaciółką. Rozmawialiśmy godzinami o wszystkim i o niczym. Teraz każde nasze spotkanie to walka o przetrwanie – kto pierwszy wybuchnie, kto pierwszy się podda.
Wszedłem do mieszkania. Dzieci rzuciły mi się na szyję.
– Tata! Tata! Zjesz z nami klopsiki?
Uśmiechnąłem się do nich smutno.
– Jasne, kochanie.
Ania stała przy kuchni, odwrócona plecami. Widziałem jej drżące ramiona. Podeszedłem bliżej.
– Przepraszam – powiedziałem cicho.
Nie odpowiedziała od razu. Po chwili odwróciła się i spojrzała mi w oczy. Była w nich zmęczona miłość i cicha prośba o zrozumienie.
– Ja też przepraszam – wyszeptała.
Usiedliśmy razem przy stole. Dzieci opowiadały o szkole, a my słuchaliśmy ich z uśmiechem. Przez chwilę poczułem spokój. Może jeszcze nie wszystko stracone?
Wieczorem leżałem w łóżku obok Ani. Milczeliśmy długo, każde pogrążone we własnych myślach.
– Marcin… czy my jeszcze umiemy być razem szczęśliwi? – zapytała nagle.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Może to właśnie jest pytanie, które powinniśmy sobie zadawać każdego dnia?
Czasem zastanawiam się: ile razy można ratować ten sam obiad i tę samą miłość? Czy rutyna musi oznaczać koniec wszystkiego? A może to właśnie ona jest prawdziwym testem dla naszych uczuć?