Puste mieszkanie mamy: Czy matczyna miłość naprawdę przemija?

— Mamo, nie możesz ciągle do mnie dzwonić! — głos Agnieszki, mojej córki, przeszył ciszę mojego mieszkania jak nóż. Stałam przy oknie, patrząc na szare podwórko, gdzie kiedyś biegały moje dzieci. Teraz tylko wiatr szarpał gałęzie starej lipy. — Przepraszam, Aga… Po prostu chciałam zapytać, jak się czujesz — odpowiedziałam cicho, czując jak łzy napływają mi do oczu. — Wszystko dobrze. Muszę kończyć. Pa.

Zostałam sama z ciszą, która bolała bardziej niż samotność. Odkąd przeszłam na emeryturę, każdy dzień był taki sam: kawa o siódmej, krótki spacer do sklepu, potem długie godziny w pustym mieszkaniu. Kiedyś to miejsce tętniło życiem — śmiech dzieci, zapach naleśników, kłótnie o drobiazgi. Teraz nawet zegar tykał zbyt głośno.

Zawsze byłam matką na pełen etat. Po śmierci męża to ja byłam wszystkim: opiekunką, nauczycielką, powierniczką. Agnieszka i Tomek byli moim światem. Dla nich rezygnowałam z własnych marzeń, nie wyjechałam na żadne wakacje, nie kupiłam sobie nowego płaszcza przez lata. Chciałam tylko, żeby mieli lepiej.

Agnieszka wyjechała do Warszawy na studia i już nie wróciła. Tomek po technikum wyjechał do Irlandii za pracą. Obiecywali odwiedziny, telefony, ale życie ich pochłonęło. Z czasem rozmowy stawały się coraz krótsze, coraz rzadsze.

Pamiętam Wigilię sprzed dwóch lat. Siedziałam przy stole sama, patrząc na dwa puste talerze. Z radia leciały kolędy, a ja czułam się jak widmo we własnym domu. Zadzwoniłam wtedy do Tomka:
— Synku, może jednak przyjedziesz? Chociaż na chwilę?
— Mamo, nie dam rady. Praca… I Marta jest w ciąży, nie możemy podróżować.
— Rozumiem — odpowiedziałam drżącym głosem.

Nie rozumiałam. Nie chciałam rozumieć. Przecież byłam ich matką! Czy naprawdę tak trudno znaleźć dla mnie chwilę?

Czasem myślę, że to moja wina. Może byłam zbyt wymagająca? Może za bardzo ingerowałam w ich życie? Pamiętam kłótnię z Agnieszką o jej chłopaka:
— On cię nie szanuje! — krzyczałam.
— To moje życie! — odkrzyknęła i trzasnęła drzwiami.

Od tamtej pory coś się między nami zmieniło. Stała się chłodna, zdystansowana. Dziś dzwoni tylko z obowiązku.

Wczoraj spotkałam sąsiadkę, panią Jadwigę.
— Pani Tereso, dzieci pani nie odwiedzają?
— Mają swoje życie — odpowiedziałam wymijająco.
— Moja Basia przychodzi co tydzień z wnukami…

Zazdrość ścisnęła mnie za gardło. Dlaczego moje dzieci nie chcą tu wracać? Przecież dałam im wszystko!

Wieczorami przeglądam stare zdjęcia: Agnieszka w białej sukience na komunii, Tomek z rozbitym kolanem i szerokim uśmiechem. Wtedy byliśmy szczęśliwi. Wtedy byłam potrzebna.

Czasem dzwonię do Tomka i słyszę w tle śmiech jego córeczki. — Babciu! — woła czasem przez telefon. Ale nigdy mnie nie widziała na żywo. Marta nie chce przyjeżdżać do Polski.

Piszę listy do dzieci, których nigdy nie wysyłam:
„Kochani, tęsknię za Wami każdego dnia. Wiem, że macie swoje życie, ale ja tu jestem… Czekam na Was zawsze. Mama”

Ostatnio zaczęłam chodzić na zajęcia dla seniorów w domu kultury. Tam poznałam pana Zbyszka. On też jest samotny — jego syn mieszka w Niemczech i dzwoni raz w miesiącu.

— Wie pani, pani Tereso — powiedział mi kiedyś — my jesteśmy pokoleniem zapomnianych rodziców. Daliśmy dzieciom skrzydła i one odleciały.

Czy to naprawdę tak musi być? Czy matczyna miłość jest dziś nic niewarta?

Wczoraj wieczorem zadzwoniła Agnieszka:
— Mamo… przepraszam, że tak rzadko dzwonię. Mam dużo pracy…
— Rozumiem, kochanie — odpowiedziałam łagodnie.
— Może przyjadę na weekend?

Serce mi zabiło mocniej. Może jeszcze nie wszystko stracone?

Dziś rano upiekłam szarlotkę według przepisu mojej mamy. Zapach jabłek i cynamonu rozszedł się po mieszkaniu jak wspomnienie dawnych lat.

Czekam przy oknie i patrzę na podwórko. Może jeszcze usłyszę śmiech moich dzieci? Może jeszcze kiedyś poczuję się potrzebna?

Czy naprawdę zasłużyłam na tę samotność? Czy dzieci mogą zapomnieć o matczynej miłości? A może to ja powinnam nauczyć się żyć dla siebie?