Puste mieszkanie mamy: Czy matczyna miłość naprawdę przemija?

— Znowu nie odbiera — szepczę do siebie, patrząc na migający ekran telefonu. To już trzeci raz w tym tygodniu próbuję dodzwonić się do Ani. Mojej córki. Mojej dumy. Mojej największej radości i… największego bólu. Odkładam telefon na stół, a echo pustego mieszkania odbija się od ścian jak wyrzut sumienia.

Kiedyś było tu gwarno. Śmiech dzieci, zapach świeżo upieczonego chleba, dźwięk kroków biegnących po korytarzu. Teraz słyszę tylko tykanie zegara i własny oddech. Czasem wydaje mi się, że nawet on jest zbyt głośny.

— Mamo, musisz zrozumieć, że mam swoje życie — powiedziała Ania ostatnim razem, kiedy się widziałyśmy. Siedziała przy stole, bawiąc się nerwowo łyżeczką. — Praca, dzieci, dom… Nie mogę być u ciebie codziennie.

— Nie proszę cię o codzienne wizyty — odpowiedziałam cicho, czując jak łzy napływają mi do oczu. — Chciałabym tylko czasem usłyszeć twój głos.

Wtedy spojrzała na mnie z irytacją. — Mamo, nie możesz być taka zależna ode mnie! Zawsze byłaś silna, a teraz… — urwała i spuściła wzrok.

Zawsze byłam silna. Przynajmniej tak myślałam. Pracowałam jako nauczycielka przez ponad trzydzieści lat. Wychowywałam dzieci sama po śmierci męża. Dla Ani i Pawła byłam matką, ojcem, przyjaciółką i powierniczką. Nigdy nie narzekałam, nawet kiedy musiałam zrezygnować z własnych marzeń.

Pamiętam, jak Ania miała osiem lat i przyszła do mnie z rozdartą sukienką. — Mamo, przepraszam! — płakała. Uklękłam przy niej i przytuliłam ją mocno. — To tylko sukienka, kochanie. Najważniejsze, że nic ci się nie stało.

Teraz ona nie ma czasu nawet na krótką rozmowę.

Paweł mieszka w Warszawie. Dzwoni rzadko, zawsze w pośpiechu. — Mamo, przepraszam, mam spotkanie — powtarza niemal za każdym razem. Czasem zastanawiam się, czy naprawdę jest tak zajęty, czy po prostu nie chce słuchać moich opowieści o dawnych czasach.

Ostatnio próbowałam zaprosić ich oboje na obiad. Ugotowałam rosół według starego przepisu mamy, upiekłam szarlotkę. Stół nakryty białym obrusem czekał na gości, a ja siedziałam przy oknie i patrzyłam na ulicę. Minęły dwie godziny, zanim zadzwonił telefon.

— Mamo, nie damy rady dzisiaj przyjechać — głos Ani był zmęczony i obojętny. — Może innym razem.

Innym razem… Ile jeszcze tych „innych razy” przede mną? Ile jeszcze razy będę czekać na dźwięk klucza w drzwiach?

Wieczorami siadam w fotelu i przeglądam stare zdjęcia. Ania na rowerze, Paweł z pierwszym świadectwem z paskiem, ja z nimi na wakacjach nad Bałtykiem. Wtedy byliśmy rodziną. Teraz jestem tylko wspomnieniem ich dzieciństwa.

Czasem sąsiadka Zosia wpada na herbatę. — Nie martw się, Teresko — mówi pocieszająco. — Dzieci teraz mają inne życie. Takie czasy.

Ale czy to naprawdę tylko czasy? Czy to ja zrobiłam coś źle? Może byłam zbyt wymagająca? Może za bardzo ich chroniłam? A może po prostu matczyna miłość przestaje być potrzebna, kiedy dzieci dorosną?

Wczoraj wieczorem zadzwoniła Ania. Przez chwilę myślałam, że coś się stało.

— Mamo… mogłabyś zaopiekować się Olkiem w sobotę? — zapytała bez wstępów.

— Oczywiście! — odpowiedziałam zbyt szybko, czując ulgę i radość jednocześnie.

— Super, bo mamy z Michałem ważne spotkanie — dodała i zaraz się rozłączyła.

Nie zapytała nawet, jak się czuję.

W sobotę Olek biegał po mieszkaniu tak jak kiedyś Ania i Paweł. Śmiał się głośno, rozrzucał zabawki po całym pokoju. Przez kilka godzin znów czułam się potrzebna.

Wieczorem Ania odebrała syna w pośpiechu.

— Dzięki, mamo! Musimy lecieć! — rzuciła przez ramię.

Zostałam sama w ciszy jeszcze bardziej dotkliwej niż wcześniej.

Czasem mam ochotę zadzwonić do Ani i powiedzieć jej wszystko: o tym, jak bardzo tęsknię za jej obecnością; jak boli mnie obojętność Pawła; jak bardzo boję się przyszłości w pustym mieszkaniu pełnym wspomnień. Ale nie dzwonię. Nie chcę być ciężarem.

W nocy długo nie mogę zasnąć. Myślę o tym wszystkim, co poświęciłam dla dzieci: własne marzenia o podróżach, o malowaniu obrazów, o pisaniu książki. Zawsze było coś ważniejszego: lekcje do sprawdzenia, obiady do ugotowania, zebrania rodziców.

Czy matczyna miłość naprawdę przemija? Czy dzieci zapominają o tym wszystkim, co dla nich zrobiłyśmy? A może to my nie potrafimy pogodzić się z tym, że ich życie toczy się dalej bez nas?

Patrzę na zdjęcie Ani z dzieciństwa i pytam siebie: czy gdyby mogła wybrać jeszcze raz, zrobiłabym coś inaczej? Może powinnam była nauczyć ją nie tylko samodzielności, ale też wdzięczności?

Cisza w moim mieszkaniu boli bardziej niż jakiekolwiek rozstanie. Ale czy to naprawdę koniec? Czy jeszcze kiedyś usłyszę śmiech moich dzieci w tych ścianach?

Może każda matka musi kiedyś zmierzyć się z samotnością. Ale czy naprawdę zasłużyłyśmy na to milczenie? Czy matczyna miłość to tylko etap w życiu dziecka – czy coś więcej?