Rozdarta rodzina: Dzień, w którym zamknęłam drzwi przed własną matką
– Marta, otwórz drzwi! – głos babci drżał, a ja czułam, jak jej dłoń ściska moją mocniej niż zwykle. Stałyśmy razem w przedpokoju naszego mieszkania na warszawskim Bródnie, kiedy rozległo się pukanie. To nie był zwykły dzień – czułam to w powietrzu, w spojrzeniach sąsiadów, którzy przystanęli na klatce schodowej. Miałam sześć lat i nie rozumiałam jeszcze wszystkiego, ale wiedziałam, że za tymi drzwiami czai się coś, czego boję się najbardziej.
Babcia spojrzała na mnie z troską i szeptem powiedziała: – Pamiętaj, kochanie, jesteś silna. Cokolwiek się stanie, jestem przy tobie.
Drzwi otworzyły się powoli. Przed nami stała kobieta – drobna, z podkrążonymi oczami i włosami związanymi w niedbały kok. Miała na sobie cienką kurtkę mimo listopadowego chłodu. Jej spojrzenie zatrzymało się na mnie. W jej oczach zobaczyłam coś dziwnego – mieszaninę nadziei i strachu.
– Martusia… – wyszeptała. – To ja, mama.
Czułam, jak serce wali mi w piersi. Przez ostatnie trzy lata słyszałam o niej tylko w szeptach. Babcia mówiła, że mama musiała wyjechać „za chlebem”, ale sąsiadki plotkowały o alkoholu i awanturach. Ojciec zniknął jeszcze wcześniej – nie pamiętam nawet jego twarzy.
– Nie chcę cię tu! – wykrztusiłam nagle, zanim babcia zdążyła zareagować. – Nie chcę!
Mama cofnęła się o krok. Jej twarz wykrzywił grymas bólu. – Proszę… tylko chwilę…
Babcia stanęła między nami. – Pani Aniu, Marta nie jest gotowa. Proszę odejść.
Drzwi zamknęły się z trzaskiem. Przez chwilę słyszałam jeszcze stłumione łkanie po drugiej stronie. Potem zapadła cisza.
Przez kolejne lata ten dźwięk wracał do mnie w snach. Czasem budziłam się zlana potem, słysząc echo własnych słów: „Nie chcę cię tu!”
Babcia wychowywała mnie najlepiej jak potrafiła. Była surowa, ale sprawiedliwa. Uczyła mnie szacunku do ludzi i ciężkiej pracy. Nigdy nie mówiła źle o mamie, ale też nie zachęcała do kontaktu. W szkole byłam tą „dziewczynką bez mamy”, choć nikt nie odważył się powiedzieć tego głośno.
Kiedy miałam trzynaście lat, dostałam pierwszy list od mamy. Był krótki i pełen błędów ortograficznych:
„Martusiu, kocham cię bardzo. Przepraszam za wszystko. Chciałabym cię zobaczyć.”
Nie odpisałam. Bałam się, że jeśli otworzę tę puszkę Pandory, wszystko się rozsypie.
W liceum poznałam Pawła. Był cichy, trochę nieśmiały, ale miał w sobie coś, co sprawiało, że czułam się bezpieczna. Kiedy pierwszy raz zaprosił mnie do siebie na obiad rodzinny, zobaczyłam jak wygląda normalny dom: śmiech przy stole, wspólne oglądanie telewizji, żarty z młodszą siostrą.
Zazdrościłam mu tego spokoju i ciepła. Kiedy spytał o moją mamę, skłamałam:
– Zmarła dawno temu.
To kłamstwo paliło mnie od środka przez lata.
Po studiach pobraliśmy się z Pawłem i zamieszkaliśmy na Ursynowie. Urodził nam się syn – Michałek. Kiedy pierwszy raz trzymałam go na rękach, poczułam coś dziwnego: mieszaninę szczęścia i lęku. Bałam się, że powtórzę błędy mojej matki.
Pewnego dnia Michałek zachorował na zapalenie płuc. Spędziłam z nim trzy noce w szpitalu, czuwając przy łóżku i modląc się o cud. Wtedy zrozumiałam, jak bardzo matka musi kochać swoje dziecko – nawet jeśli nie potrafi tej miłości okazać.
Zaczęłam coraz częściej myśleć o mamie. Czy ona też płakała nocami? Czy próbowała wrócić do mnie jeszcze raz? Czy wybaczyłaby mi tamte słowa?
Babcia zmarła nagle na zawał serca, kiedy Michałek miał dwa lata. Zostałam sama z pytaniami bez odpowiedzi.
Któregoś dnia zadzwonił telefon:
– Dzień dobry, czy to Marta Kowalska? Tu Dom Pomocy Społecznej w Otwocku…
Serce mi zamarło.
– Pani mama jest u nas od kilku miesięcy. Chciałaby pani ją odwiedzić?
Nie spałam całą noc. Paweł próbował mnie pocieszać:
– Może czas zamknąć ten rozdział? Nawet jeśli boli…
Pojechałam do Otwocka tydzień później. Mama siedziała na ławce w ogrodzie DPS-u, patrząc gdzieś w dal. Była starsza niż ją zapamiętałam – zmarszczki przecinały jej twarz jak rzeki.
– Martusiu…
Nie wiedziałam co powiedzieć. Przez chwilę patrzyłyśmy na siebie w milczeniu.
– Przepraszam – wyszeptała w końcu mama. – Nie umiałam być dobrą matką… Ale zawsze cię kochałam.
Łzy napłynęły mi do oczu.
– Ja też przepraszam – odpowiedziałam cicho. – Byłam dzieckiem…
Przytuliłyśmy się pierwszy raz od ponad dwudziestu lat.
Dziś często wracam myślami do tamtego dnia sprzed lat – dnia, w którym zamknęłam drzwi przed własną matką. Czy mogłam postąpić inaczej? Czy dzieci naprawdę powinny dźwigać ciężar dorosłych decyzji?
Czasem patrzę na Michałka i zastanawiam się: czy potrafiłabym mu wybaczyć wszystko? A może to ja powinnam nauczyć się wybaczać sobie?