Synowa postawiła mi ultimatum: piwnica albo dom opieki. Wybrałem coś, czego nikt się nie spodziewał.
— Grzegorz, musimy porozmawiać. — Głos Magdy, mojej synowej, był zimny jak lód, gdy zamykała za sobą drzwi kuchni. Stałem przy oknie, patrząc na ogród, w którym jeszcze niedawno bawiły się moje wnuki. — To nie może tak dalej wyglądać.
Odwróciłem się powoli. Syn, Bartek, siedział przy stole, spuszczając wzrok. Wiedziałem, że nie będzie po mojej stronie. Od śmierci Wiktorii czułem się jak cień człowieka, a teraz miałem wrażenie, że zaraz zniknę zupełnie.
— O co chodzi? — zapytałem cicho.
Magda westchnęła teatralnie. — Grzegorz, nie możemy dłużej tak żyć. Ty… potrzebujesz swojego miejsca. My też potrzebujemy prywatności. Albo przeprowadzisz się do piwnicy, gdzie będziesz miał spokój i własny kąt, albo… — zawahała się na moment — albo musimy znaleźć dla ciebie dom opieki.
Bartek podniósł głowę, spojrzał na mnie z bólem. — Tato, to nie tak… Po prostu… Magda jest zmęczona. Ja też. Dzieci mają swoje życie. Ty ciągle wspominasz mamę, a my nie potrafimy ci pomóc.
Poczułem, jakby ktoś ścisnął mi gardło. Przez chwilę nie mogłem złapać tchu. Piwnica? Dom opieki? Czy naprawdę stałem się dla nich ciężarem?
Wyszedłem na taras, zostawiając ich w kuchni. Powietrze było ciężkie od wilgoci i zapachu mokrej ziemi. Przypomniałem sobie Wiktorię — jej śmiech, jej ciepłe dłonie na moim policzku. Przez tyle lat byliśmy razem, a teraz zostałem sam wśród ludzi, którzy powinni być moją rodziną.
Wieczorem leżałem na łóżku w pokoju gościnnym i słyszałem ich rozmowy przez cienką ścianę.
— On tu nie pasuje, Bartek! — szeptała Magda. — Nie chcę, żeby dzieci patrzyły na niego takiego smutnego. To nie jest dom starców!
— Ale to mój ojciec… — Bartek brzmiał bezradnie.
— Twój ojciec, ale nasz dom! — odparła ostro.
Zacisnąłem pięści pod kołdrą. Nie spałem tej nocy ani minuty.
Następnego dnia Magda pokazała mi piwnicę. Było tam zimno i wilgotno, pachniało starymi kartonami i kurzem. W rogu stało łóżko polowe i mały stolik.
— Tu możesz sobie urządzić kącik — powiedziała z wymuszonym uśmiechem.
Patrzyłem na nią długo. W jej oczach nie było już współczucia, tylko zniecierpliwienie.
— Dziękuję — odpowiedziałem cicho i wróciłem na górę.
Przez kolejne dni chodziłem jak we śnie. Unikałem rozmów z Bartkiem i Magdą. Dzieci biegały po domu, ale już nie przychodziły do mnie z rysunkami czy pytaniami o bajki. Byłem przezroczysty.
Wieczorem usiadłem przy stole z Bartkiem.
— Synu… — zacząłem niepewnie. — Czy naprawdę uważasz, że powinienem iść do domu opieki?
Bartek spuścił głowę.
— Tato… Ja nie wiem. Może tam byłoby ci lepiej? Tam są ludzie w twoim wieku… Może znalazłbyś przyjaciół?
Zacisnąłem zęby. — Przyjaciół? Ja mam rodzinę! Przynajmniej tak myślałem…
Bartek milczał długo.
W nocy podjąłem decyzję. Spakowałem kilka rzeczy do starej torby podróżnej: zdjęcie Wiktorii, książkę Sienkiewicza, sweter i trochę pieniędzy schowanych na czarną godzinę.
O świcie wyszedłem z domu bez słowa.
Szukałem miejsca dla siebie przez kilka dni. Spałem w tanich hotelach robotniczych, jadłem w barach mlecznych. Czułem się wolny i przerażony jednocześnie.
Pewnego dnia usiadłem na ławce w parku na Pradze i zobaczyłem starszą kobietę karmiącą gołębie. Miała siwe włosy spięte w kok i ciepły uśmiech.
— Dzień dobry — powiedziała nagle. — Pan wygląda na zagubionego.
Uśmiechnąłem się smutno.
— Może trochę…
— Ja też byłam kiedyś zagubiona — powiedziała cicho. — Ale znalazłam swoje miejsce tutaj, wśród ludzi takich jak ja.
Zaczęliśmy rozmawiać. Miała na imię Zofia i prowadziła niewielką świetlicę dla seniorów w pobliskim domu kultury.
— Proszę przyjść jutro na herbatę — zaproponowała.
Poszedłem. Znalazłem tam ludzi takich jak ja: samotnych, porzuconych przez rodziny lub po prostu spragnionych rozmowy.
Z czasem zacząłem pomagać Zofii prowadzić zajęcia: czytałem książki dzieciom z pobliskiej szkoły, organizowałem wieczory wspomnień dla seniorów.
Pewnego dnia Zofia zapytała:
— Grzegorz, czemu pan tu trafił?
Opowiedziałem jej wszystko: o śmierci Wiktorii, o synu i synowej, o piwnicy i domu opieki.
Zofia pokiwała głową ze zrozumieniem.
— Rodzina to nie zawsze ci, z którymi dzielimy krew — powiedziała cicho. — Czasem trzeba ją sobie znaleźć na nowo.
Minęły miesiące. Odnalazłem sens życia w pomaganiu innym. Zofia stała się moją przyjaciółką, a może nawet kimś więcej…
Pewnego dnia zadzwonił Bartek.
— Tato… Gdzie jesteś? Martwiliśmy się…
Usłyszałem w jego głosie żal i strach.
— Jestem tam, gdzie mnie chcą — odpowiedziałem spokojnie.
Bartek milczał długo.
— Przepraszam… Chciałbym cię odwiedzić.
Zgodziłem się. Przyszedł sam, bez Magdy i dzieci. Usiadł ze mną na ławce przed domem kultury.
— Tato… My chyba zawiedliśmy jako rodzina…
Spojrzałem mu w oczy.
— Każdy czasem błądzi, synu. Ale czasem trzeba odejść, żeby ktoś docenił twoją obecność.
Bartek płakał jak dziecko.
Nie wróciłem już do ich domu. Znalazłem swoje miejsce wśród ludzi takich jak ja: złamanych przez życie, ale gotowych budować coś nowego od podstaw.
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy rodzina to tylko więzy krwi? A może to ci, którzy podadzą ci rękę wtedy, gdy najbardziej tego potrzebujesz?
A wy? Jak byście postąpili na moim miejscu?