Urodziny, które wszystko zmieniły – W cieniu rodzinnej tradycji
– Znowu to samo? – usłyszałam głos mojej teściowej, pani Haliny, zanim jeszcze zdążyłam wejść do kuchni. – Znowu nie ma bigosu? Przecież wiesz, że Vincek zawsze jadł bigos na swoje urodziny!
Zacisnęłam pięści. W głowie dudniło mi od powtarzanych od lat słów: „tak się u nas robi”, „to nasza tradycja”, „nie wypada inaczej”. Miałam ochotę krzyknąć, że mam już dość, że nie jestem maszyną do gotowania i sprzątania. Ale tylko westchnęłam i spojrzałam na zegar. Była ósma rano, a ja już czułam się zmęczona tym dniem.
Vincek – mój mąż, Wincenty – jeszcze spał. W salonie rozrzucone zabawki po nocnej zabawie dzieci, na stole resztki wczorajszej kolacji. Wiedziałam, że za chwilę cała rodzina zacznie się schodzić: siostra Wincentego z mężem i dwójką dzieci, jego brat z żoną i wiecznie narzekającą matką. I ja – zawsze w tle, zawsze ta „żona”, która ma być idealna.
W tym roku postanowiłam inaczej. Nie ugotowałam bigosu. Nie upiekłam sernika według przepisu babci Wincentego. Zamiast tego zamówiłam tort z cukierni i przygotowałam prostą sałatkę. Chciałam zobaczyć, czy ktoś zauważy mnie – nie tylko moje umiejętności kulinarne.
– Mamo, a gdzie mój strój Spidermana? – wbiegł do kuchni Staś, nasz pięcioletni syn.
– W szafie, kochanie – odpowiedziałam automatycznie.
– A mogę dziś zjeść tort na śniadanie?
– Najpierw kanapka, potem tort.
Staś zrobił minę obrażonego księcia i wybiegł z kuchni. Usiadłam przy stole i przez chwilę patrzyłam na swoje dłonie. Były popękane od mycia naczyń i sprzątania. Czy naprawdę tak miało wyglądać moje życie?
Weszła teściowa, rozglądając się z dezaprobatą po kuchni.
– No i co teraz? Goście przyjdą i co im podasz? Sałatkę? – prychnęła.
– Tak, sałatkę i tort. Chciałam spróbować czegoś innego w tym roku.
– Czego innego? – spojrzała na mnie jak na dziecko, które nie rozumie podstawowych zasad świata. – U nas zawsze był bigos! Nawet jak była wojna, to był bigos!
Poczułam łzy pod powiekami. Ale nie dałam się złamać.
– Mamo, to tylko jedzenie. Może spróbujemy czegoś nowego?
– Ty nic nie rozumiesz – rzuciła i wyszła trzaskając drzwiami.
W tym momencie usłyszałam szuranie kapciami – Vincek w końcu się obudził.
– Co się dzieje? – zapytał zaspanym głosem.
– Twoja mama jest niezadowolona, bo nie ma bigosu.
– No ale… przecież zawsze był bigos – powiedział cicho.
– A może w tym roku mogłoby być inaczej? Może ktoś zauważy mnie, a nie tylko to, co ugotuję?
Spojrzał na mnie zdziwiony. Przez chwilę myślałam, że powie coś ciepłego. Ale tylko wzruszył ramionami.
– Daj spokój, nie rób sceny w moje urodziny.
Zamarłam. „Nie rób sceny” – to było jego ulubione powiedzenie. Zawsze wtedy, gdy próbowałam mówić o swoich uczuciach.
Goście zaczęli się schodzić już przed południem. Wszyscy przynieśli prezenty dla Wincentego: nowy krawat od siostry, butelka whisky od brata, książka o historii Polski od matki. Ja dostałam tylko spojrzenia pełne dezaprobaty.
– Ooo… a gdzie bigos? – zapytała siostra męża już od progu.
– Nie ma w tym roku bigosu – odpowiedziałam spokojnie.
– Ale jak to? Przecież to tradycja!
Wszyscy patrzyli na mnie jak na kogoś, kto popełnił niewybaczalny błąd. Czułam się coraz mniejsza. Dzieci biegały po domu, krzyczały i śmiały się głośno. Ja stałam w kuchni i patrzyłam przez okno na szare niebo nad blokowiskiem.
W pewnym momencie usłyszałam podniesione głosy z salonu:
– To przez nią! – krzyczała teściowa. – Ona wszystko zmienia! Rozbija rodzinę!
– Mamo, daj spokój – próbował uspokoić ją Wincenty.
– Nie! Ja tego nie wytrzymam! Za moich czasów kobieta wiedziała, gdzie jej miejsce!
Poczułam, jak coś we mnie pęka. Wyszłam do salonu i spojrzałam na wszystkich zgromadzonych.
– Może czasem warto coś zmienić? Może warto zobaczyć człowieka, a nie tylko tradycję?
Zapadła cisza. Wszyscy patrzyli na mnie z niedowierzaniem.
Siostra Wincentego odezwała się pierwsza:
– Ty chyba naprawdę masz coś z głową…
Poczułam łzy napływające do oczu. Staś podszedł do mnie i chwycił mnie za rękę.
– Mamo, ja cię lubię nawet bez bigosu – powiedział cicho.
Uklękłam przy nim i przytuliłam go mocno. Wtedy zrozumiałam: dla niego jestem ważna taka, jaka jestem. Nie muszę być idealna dla wszystkich.
Reszta dnia minęła w napięciu. Goście jedli sałatkę bez słowa. Tort został prawie nietknięty. Wieczorem Wincenty zamknął się w sypialni bez słowa wyjaśnienia.
Usiadłam sama przy kuchennym stole. Czułam się pusta i przegrana. Ale jednocześnie coś we mnie rosło – cichy bunt przeciwko temu światu oczekiwań i wymagań.
Następnego dnia Wincenty wrócił z pracy później niż zwykle.
– Musimy porozmawiać – powiedział chłodno.
Usiadł naprzeciwko mnie i długo milczał.
– Moja mama jest bardzo rozczarowana tym, co się stało wczoraj. Ja też… nie rozumiem twojego zachowania.
– A może po prostu chciałam być sobą? Może mam już dość udawania?
– To nie jest powód, żeby psuć rodzinne święto!
Spojrzałam mu prosto w oczy:
– A czy ktoś kiedyś zapytał mnie, czego ja chcę?
Nie odpowiedział. Wyszedł trzaskając drzwiami.
Przez kolejne dni atmosfera w domu była lodowata. Teściowa przestała dzwonić. Siostra Wincentego przysłała mi SMS-a: „Mam nadzieję, że jesteś z siebie dumna”.
A ja… zaczęłam czuć ulgę. Po raz pierwszy od lat miałam czas dla siebie i dzieci. Poszliśmy razem na plac zabaw, upiekliśmy muffinki (nie sernik!), obejrzeliśmy bajkę pod kocem.
Wincenty coraz częściej wracał późno do domu. Coraz rzadziej rozmawialiśmy. Pewnego wieczoru usiadł obok mnie na kanapie:
– Nie wiem, czy tak dalej możemy żyć…
– Ja też nie wiem – odpowiedziałam szczerze.
Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Potem powiedział:
– Może powinniśmy zrobić sobie przerwę?
Nie płakałam. Nie krzyczałam. Po prostu skinęłam głową.
Minęły tygodnie pełne ciszy i samotności. Ale też tygodnie odkrywania siebie na nowo: zaczęłam czytać książki, chodzić na spacery z dziećmi bez poczucia winy, spotykać się z koleżankami z pracy na kawie po godzinach.
Rodzina Wincentego przestała się odzywać prawie całkiem. Tylko Staś czasem pytał:
– Mamo, a tata wróci?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
Pewnego dnia zadzwoniła moja mama:
– Córeczko… jesteś szczęśliwa?
Zamyśliłam się nad tym pytaniem długo po zakończeniu rozmowy.
Dziś mija rok od tamtych urodzin Wincentego. Siedzę przy stole z dziećmi i jemy lody na śniadanie – bo tak chcemy! Jestem spokojniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Nadal boli mnie utrata tej rodziny „idealnej”, ale wiem już jedno: jestem ważna taka, jaka jestem.
Czy naprawdę warto poświęcać siebie dla tradycji? Czy rodzina to tylko rytuały i oczekiwania innych? A może prawdziwa bliskość rodzi się wtedy, gdy pozwalamy sobie być sobą?